Nie zabijajcie mojego zabójcy

Jakub Jałowiczor

publikacja 13.03.2017 05:00

„Chcę mieć pewność, że moja śmierć nie spowoduje wykonania kary głównej na jakiejkolwiek innej ludzkiej istocie” – napisał ks. René Wayne Robert. Amerykański franciszkanin przez lata pomagał więźniom. Być może po śmierci uratuje jeszcze jednego bandytę.

Nie zabijajcie mojego zabójcy St Johns County Sheriff’s Office Ks. René Wayne Robert przewidział, iż może zostać zabity, i nie chciał, by jego zabójcę także pozbawiano życia

Znajomych zaniepokoiła cisza w eterze. 10 kwietnia 2016 r. ks. Robert napisał na portalu społecznościowym, że odwiedza centrum medyczne, a potem zamilkł. To było do niego niepodobne. Znajomi mówili, że 71-letni zakonnik zachowuje się jak króliczek Energizera – wszędzie było go pełno, zawsze miał zapał do działania i ciągle wrzucał coś na swój profil na Facebooku. Wszczęto poszukiwania.

W mieszkaniu nie było niepokojących śladów, ale niebieska toyota ks. Roberta zniknęła. Zaledwie pół godziny po wydaniu nakazu poszukiwania funkcjonariusze namierzyli samochód. Za kierownicą siedział 28-letni Steven Murray. Mężczyzna wymknął się policjantom, ale wytropiono go podczas obławy z wykorzystaniem helikoptera i psów gończych. Po zatrzymaniu Murray przyznał się do zamordowania ks. Roberta. Zapytany, gdzie ukrył zwłoki, wskazał kilka miejsc. W tym to prawdziwe.

Niebezpieczny człowiek

Ks. Robert często spotykał się z ludźmi podobnymi do Murraya. Od lat pomagał prostytutkom, narkomanom i osobom zwolnionym z więzienia. Przyjaciele wspominali, że potrafił wychodzić do potrzebujących w środku nocy i dawać im pieniądze. „Robię to, co każe mi zrobić Bóg” – odpowiadał, gdy przestrzegano go przed niebezpieczeństwem. Swojego zabójcę poznał prawdopodobnie przez jedną z kobiet, której udzielał pomocy. Miała ona radzić księdzu, żeby trzymał się z daleka od Stevena Murraya.

Jak powiedział mediom przyjaciel księdza David Shoar, Murray na 4 dni przed zdarzeniem wyszedł z aresztu. Przebywał tam przez prawie rok za prowadzenie samochodu pomimo cofniętego prawa jazdy. Miał jednak na sumieniu poważniejsze przestępstwa. Po raz pierwszy trafił do więzienia już jako nastolatek. Włamywał się do domów, zażywał narkotyki, a podczas zatrzymania znaleziono u niego kilka sztuk broni, w tym karabin z lunetą. Prawdopodobnie broń była kradziona.

Duch Franciszka

Richard Wayne Robert urodził się w 1944 r. w Nowym Jorku. Jako trzylatek został adoptowany. Jego młodsza siostra, Debbie Bedard, opowiada, że kiedy pierwszy raz w życiu zabrano go do kościoła, pokazał ręką księdza i powiedział, że chce iść razem z nim. Mając 18 lat, wstąpił do zakonu franciszkanów. Przyjął imię René. Utrzymał bliski kontakt z rodziną. Lubił zabierać siostrzeńców do kina. Na zdjęciu z tych czasów widzimy uśmiechniętego mężczyznę z wąsem, w ciemnym habicie. Na fotografiach z późniejszych czasów zakonnik ma na sobie kolorową stułę albo koszulkę zachęcającą do oddawania krwi.

Znajomi śmiali się, że brat Robert przypomina naukowca żyjącego z głową w chmurach. Ciągle czegoś zapominał. Wyróżniał się przy tym łagodnym charakterem. Żył – zgodnie z franciszkańską regułą – skromnie. Niezależnie od pogody chodził w sandałach. Jego wiary nie zachwiała śmierć matki. – Zerwałam kontakt z Panem, bo byłam zła, że moja matka cierpi na raka – wspominała to wydarzenie Debbie. – Ale on pomógł mi zrozumieć, że jej śmierć nie była winą Boga. Mówił: „Pewnego dnia znowu ją zobaczysz”.

Po pewnym czasie podjął pracę w szkole dla niewidomych i niesłyszących na Florydzie. Chodziło do niej 600 uczniów. Brat René uczył ich religii, ale widział, że podopiecznym brakuje księdza, który mógłby ich wyspowiadać. Choć adepci szkoły byli katolikami, chodzili czasem na nabożeństwa do kościołów innych wyznań, jeśli trafiał się tam ktoś znający język migowy.

Po dłuższym namyśle brat René znalazł rozwiązanie – sam wstąpił do seminarium. Przyjaciele uznali to za szaleństwo – kapłan nie tylko ciągle zajmowałby się uczniami, ale jeszcze musiałby pracować w parafii. On jednak dopiął swego. W 1989 r. przyjął święcenia. Cztery lata później stanął przed dylematem. Jego zakon opuszczał parafię św. Sebastiana. Ks. Robert posługiwał tam, dzięki czemu miał blisko do szkoły, w której pracował. Jeśli wyjechałby razem z braćmi, musiałby zostawić niesłyszące dzieci. Pozostanie w parafii oznaczało rozstanie z zakonem, do którego należał od 18. roku życia. Ostatecznie ks. Robert zdecydował się na to drugie. Został ze swoimi podopiecznymi. Pracował z opuszczonymi aż do dnia, w którym wsiadł do samochodu ze Stevenem Murrayem.

Według prokuratury Murray namówił przyszłą ofiarę na podróż, twierdząc, że chce odwiedzić swoje nastoletnie dzieci. Ks. Robert zgodził się użyczyć mu samochodu i pojechać razem z nim. Zabójca skierował się w stronę niezamieszkanych okolic. Sterroryzował swojego pasażera i kazał mu wejść do bagażnika. Po pewnym czasie wyciągnął go stamtąd i zastrzelił. Ciało porzucił w lesie, niedaleko drogi. Było w takim stanie, że po odnalezieniu identyfikowano je po zębach.

Przebaczenie na potem

W stanie Georgia, gdzie Steven Murray stanął przed sądem, wykonywana jest kara śmierci. W ciągu ostatnich 10 lat odbyły się tam 33 egzekucje. W maju 2016 r. prokurator Ashley Wright zażądał najwyższego wymiaru kary dla zabójcy ks. Roberta. Jak tłumaczył, Murraya obciąża kilka okoliczności – morderstwo popełniono razem z innym poważnym przestępstwem – uprowadzeniem połączonym z uszkodzeniem ciała. Ponadto dokonano go za pomocą śmiercionośnego narzędzia (nie ma więc mowy o przypadku). Motywem była kradzież, a samo zabójstwo miało wyjątkowo odrażający charakter.

Jednak kilka miesięcy po morderstwie okazało się, że ks. Robert przewidział, iż może zostać zabity, i nie chciał, by sprawcę także pozbawiano życia. W 1995 r. podpisał poświadczoną przez prawnika „Deklarację życia”. Stwierdził tam: „Oświadczam, że jeśli umrę w wyniku przestępstwa, chcę, by osoba lub osoby winne mojego zabójstwa nie podlegały karze śmierci ani nie stały się w żaden sposób nią zagrożone; niezależnie od tego, jak haniebna będzie ich zbrodnia i jak bardzo bym cierpiał”. W swoim piśmie ks. Robert prosił też gubernatora stanowego, by „podjął wszelkie potrzebne działania”, aby winny nie został stracony. „Za życia chcę mieć pewność, że moja śmierć nie spowoduje wykonania kary głównej na jakiejkolwiek innej ludzkiej istocie” – pisał zakonnik.

Pod koniec stycznia biskupi z Florydy i Georgii przedstawili ten zapis prokuratorowi stanowemu Hankowi Simsowi. Przynieśli mu też petycję przeciwko skazywaniu na śmierć Stevena Murraya podpisaną przez 7,4 tys. osób.

– Wykonanie kary śmierci jako konsekwencja zabójstwa w niedobry sposób nakręca spiralę przemocy w naszej społeczności – powiedział bp Felipe Estevez z diecezji św. Augustyna, do której należał ks. Robert. Zdaniem hierarchy kara śmierci oznacza brak szacunku dla świętości ludzkiego życia.

Adwokaci oskarżonego nie mają zbyt wielu argumentów. Zaraz po aresztowaniu Murray przyznał się do winy. Później się jej wypierał. Lokalnej gazecie powiedział, że na początku nie chciał zabijać księdza, ale podczas jazdy stwierdził, że posunął się za daleko, więc spanikował i zastrzelił ofiarę. Później raz kajał się i przepraszał, raz odzywał się wulgarnie. Zapewniał też, że ma problemy psychiczne. Dwukrotnie próbował powiesić się w celi. Raz ją zdemolował, więc przewieziono go do innego więzienia. Przysięgli nie mieli wątpliwości, że oskarżony jest winny popełnienia zabójstwa i nielegalnego posiadania broni.

Decyzja w sprawie wymiaru kary nie zapadła. W tej sytuacji przebaczenie ze strony zamordowanego może się okazać jedynym, co uratuje zabójcę. Od sędziego będzie zależało to, czy wola ks. Roberta zostanie uszanowana.