Trzy poruszające historie. O Bogu, który wyprowadza nowe życie z martwych sytuacji.
Krzyczałem na ulicy: „Uratuj mnie!”
Jak zareagowałbym, gdyby ktoś przed dwudziestu laty podszedł do mnie i powiedział, że będę z zespołem śpiewał „Mizerna, cicha” czy „Ach, ubogi żłobie?”. Parsknąłbym śmiechem… Przecież ja byłem zagorzałym ateistą.
roman koszowski /foto gość
Paweł Kurz
PAWEŁ KURZ: – Nie wierzyłem w Boga. Ufałem jedynie sobie; swej inteligencji, swojej sile. Nie interesowały mnie opowieści o Jezusie czy chrześcijaństwie. Na dobrą sprawę po raz pierwszy o Jezusie usłyszałem w ośrodku dla narkomanów. Zdziwiłem się, bo ci ludzie opowiadali o Nim z ogromną pasją, zapałem… Widziałem, że byli w Nim naprawdę zakochani. Dlaczego wszedłem w narkotyki?
To mój dom był miejscem moich pierwszych porażek. Czułem ogromny deficyt miłości. Przeglądałem ostatnio stare zdjęcia i zobaczyłem na nich dzieciaka o smutnych oczach. Był we mnie smutek, którego nie potrafiłem zdefiniować. To była moja dolina, miejsce śmierci. Potrzebowałem mocnych doznań, ucieczki, więc zwiewałem w świat muzyki. W metal, punk rocka. Fascynowały mnie hasła w stylu „No future”, bo czułem, że naprawdę nie ma żadnej przyszłości. Wszedłem całym sobą w bunt. To środowisko nienawidziło Kościoła. Traktowało go jak część babilońskiego systemu.
Pamiętam hasła z Jarocina: „Księża na księżyc”. Postrzegałem Kościół jako jedno wielkie dziadostwo. Nie było w nim niczego fascynującego. Ot: zlepek rytuałów, jakaś szopka (wstań, usiądź, złóż rączki). Moja katecheza kompletnie leżała. Nigdy nie słyszałem nikogo, kto opowiedziałby mi o swej relacji z Bogiem. Jako nastolatek nie uważałem się za narkomana. „Narkoman to ten, kto bierze dożylnie” – wmawiałem sobie. Uważałem, że w pełni nad wszystkim panuję. Moim hasłem była totalna wolność (dziś powiedziałbym: totalny relatywizm). Kiedy poczułem, że jestem zniewolony? To przychodzi, gdy budzisz się skacowany po jakiejś imprezie i wiesz, że to kolejna taka sytuacja. Kolejny raz, ciąg. Trzy razy stykałem się ze śmiercią. Jako dzieciak dwa razy topiłem się. W Międzybrodziu Bialskim.
Pamiętam jak dziś: nie umiałem pływać, szedłem na dno, byłem przerażony i w sercu krzyczałem: „Boże, jeżeli jesteś, uratuj mnie!”. I nagle poczułem silną dłoń, która wyciąga mnie z tej otchłani. Za włosy. Jakiś mężczyzna przepływał obok i cudem mnie wyciągnął. W ostatniej chwili. Oddał mnie swojemu ojcu. Symboliczne? Śmierć zaglądała mi w oczy. Kiedy zacząłem wyć do Pana Boga?
Pewnego dnia szedłem ulicą Bielska-Białej i poczułem, że osiągnąłem dno. Wiedziałem, że niżej już nie mogę upaść. Dzień wcześniej zostałem napadnięty i pobity przez 12 skinheadów. Wówczas na tej ulicy poczułem potworny żal. Zacząłem płakać na cały głos (naprawdę!), zawołałem: „Boże uratuj mnie!!!! Słyszysz? Jeżeli jesteś, zmień moje życie!”. Miesiąc później siedziałem już w ośrodku u ks. Józefa Walusiaka. Miałem 15 lat. Kapłan zadał mi pytanie: „Robiłeś sobie badania na obecność wirusa HIV? Nie? To pewnie go masz”. To mną wstrząsnęło. Kończyłem podstawówkę, a brałem już heroinę. To był moment zwrotny.
W kaplicy ośrodka usłyszałem o Jezusie. Nie wierzyłem ludziom, którzy o Nim opowiadali. Są przebiegli – kombinowałem – to jakaś manipulacja, gra, strategia. Poszedłem do spowiedzi jedynie po to, by „ustawić się terapeutycznie”. „Wyspowiadam się i odczepią się ode mnie”. „Pochwalę się, jaki jestem zły” – pomyślałem przed spowiedzią. Zdumiało minie, że ks. Józef powiedział: „Ja odpuszczam tobie grzechy” i udzielił mi Komunii. Jak każdy w ośrodku miałem swego „anioła stróża”. Łaził za mną krok w krok. Wszędzie. Nie można się było od niego opędzić. Właził nawet do ubikacji, by pilnować, czy nie bierzesz… „Gdzie ciebie nie ma?” – nie wytrzymałem kiedyś. „W kaplicy” – odparował. No to zacząłem chować się w kaplicy. Wziąłem do ręki Nowy Testament.
Coś we mnie zaczynało pękać… Pojechałem na zorganizowane po festiwalu w Jarocinie rekolekcje do Konarzewa. Przeżyłem szok, bo zobaczyłem żywy Kościół. Msza św. trwała trzy godziny, ludzie mówili świadectwa. Jedna z dziewczyn powiedziała: „oddaj życie Jezusowi”. Początkowo wzbraniałem się, miałem setki wymówek, ale potem na nabożeństwie przed Najświętszym Sakramentem powiedziałem: nie mam nic do stracenia. Podjąłem decyzję. Powiedziałem: „Oddaję ci moje życie”. I stało się coś niewytłumaczalnego: doznałem uzdrowienia. Spłynął na mnie jakiś pokój, „odpadły” narkotyki, głód.
Nie dowierzałem w to uzdrowienie. Pojechałem do Medjugorie, by rozeznać, czy naprawdę zostałem dotknięty. Pamiętam, że w czasie drogi powrotnej prosiłem: „Jezu, daj mi słowo! Powiedz, czy jestem już wolny” i otwarłem Biblię. A tu nic, zero, pustka, żadnego potwierdzenia. I wtedy ksiądz zaczął czytać Ewangelię o trędowatym, który podszedł do Jezusa i usłyszał: „Chcę, bądź oczyszczony”. Już wiedziałem, że to o mnie! To ja usłyszałem: „Chcę, bądź oczyszczony”. Nigdy nie miałem nawrotu chorobowego. Zacząłem wychodzić na ulice, by pomagać ludziom. W jednej z takich sytuacji spotkałem swą przyszła żonę. Jak kochałem się w niej już w podstawówce, a po latach spotkałem ją „pokiereszowaną życiowo”. Przeszła podobne rzeczy jak ja… Okazało się, że Bóg uzdrowił ją… przez namaszczenie chorych. Od razu, bez żadnej terapii. Zacząłem pracować z sierotami w pogotowiu opiekuńczym. Skończyłem teologię. Od kilku lat katechizuję w ośrodku dla narkomanów.
Kiedyś ks. Józef Walusiak podszedł do mnie i powiedział: „Paweł, chciałbym, abyś wystawiał Najświętszy Sakrament i rozdawał Komunię”. „Ja?” – zdumiałem się – przecież jeszcze kilka lat temu byłem po drugiej stronie barykady!”. Od lat śpiewam w zespole Anti Babylon System. To od początku do końca dzieło Pana Boga. Właśnie nagraliśmy trzecią płytę; tym razem świąteczną, kolędową. Na początku grał z nami na perkusji Witek Wilk… Gramy i śpiewamy o Jezusie wszędzie, gdzie nas zaproszą. Na ulicach, rynkach miast, w klubach.
Z dnia na dzień przekonuję się o tym, że słowo Boże ma potężną moc. Pamiętam, jak kiedyś w czasie koncertu w Tarnowskich Górach mówiłem świadectwo, a jeden facet stojący pod sceną cały czas mi przeszkadzał. Był pijany, agresywny, krzyczał coś. Nie wiedziałem, co zrobić. Nagle przypomniałem sobie jedno zdanie z Listu do Filipian. Powiedziałem do mikrofonu: „na imię Jezusa zgina się każde kolano istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych”, i w tym momencie ten gościu upadł na ziemię. Nie mógł wstać. Trzech mężczyzn nie potrafiło go podnieść. Innym razem graliśmy dla ponad tysiąca osób. Pod sceną też był człowiek, który przez cały czas „mieszał”. Poczułem ogromną złość. Ten facet rozwalał nam cały koncert! I już, już chciałem go upomnieć przez mikrofon, gdy poczułem, że Duch Święty mnie powstrzymuje. Zawołałem: „Hej, ty!”. „Do mnie mówisz?” – spytał. „Tak, do ciebie. Wiesz, że Pan Bóg bardzo cię kocha?” – powiedziałem, a potem zwróciłem się do publiki: „Udowodnijcie mu, że Bóg bardzo go kocha”. I tysiąc osób zaczęło klaskać i wyć. Gościu był spokojny do końca koncertu. Po powrocie do domu zastałem list. Cztery strony A4. Napisał ten facet. Opowiadał, że po moich słowach doświadczył namacalnej obecności Boga i płakał w namiocie całą noc…
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.