Nowo narodzeni

Marcin Jakimowicz

publikacja 14.01.2016 06:00

Trzy poruszające historie. O Bogu, który wyprowadza nowe życie z martwych sytuacji.

Kamień z serca

– Poznajesz mnie? – 23 grudnia Iwona zapukała do noclegowni. – Jestem… twoją córką.

Iwona Barzyk  z tatą Zygmuntem Jarzymskim   roman koszowski /foto gość Iwona Barzyk z tatą Zygmuntem Jarzymskim
IWONA BARZYK:
– Tata zostawił nas, gdy miałam 11 lat. Opuścił naszą rodzinę, założył nową. Był inżynierem, często wyjeżdżał na delegacje, a w końcu… wyjechał na dobre. Nie mogłam mu tego wybaczyć. Znienawidziłam go za to, co zrobił. Nie chciałam go znać. Poznałam męża i wyjechaliśmy na prawie dwadzieścia lat do Grecji. Słyszałam, że tata zaczął pić. Często był nieprzytomny... Gdy przyjeżdżałam do Nysy, czasem widziałam go na ulicach. Przechodziłam obok, ale nie miałam siły do niego podejść. On też mnie nie rozpoznawał. W Grecji żyłam bez ślubu kościelnego. Nie przeszkadzało mi to.

W pewnym momencie zaczęliśmy przeżywać kryzys. Dopadła mnie depresja, potworny smutek. Już w Atenach nie dawałam sobie rady. Zdecydowaliśmy się na powrót do Polski, by dzieci mogły tu chodzić do szkoły. Wróciłam do Nysy i z dnia na dzień chowałam się w skorupie smutku. „Jechałam” na mocnych psychotropach, nie widziałam sensu życia. Zaczęłam desperacko szukać Boga. Usłyszałam o Mszach z modlitwą o uzdrowienie. Początkowo myślałam: „Co taka modlitwa może zmienić?”, ale potem, gdy było coraz trudniej, pomyślałam: pojadę. Tęsknota za Bogiem była coraz większa. Pojechałam na taką Mszę do Złotego Stoku. Zaczęła się Eucharystia. Na początku czułam się nieswojo, byłam nieufna, ale niespodziewanie, w połowie kazania, zaczęłam płakać.

Nie potrafiłam przestać. Przed oczyma przesuwały mi się obrazy z mojego życia, wszystkie moje grzechy. Moje serce ścisnął tak potworny żal, że nie mogłam się powstrzymać: płakałam i płakałam. Trwało to półtora dnia. Wychodziłam z synem na ulicę i nagle zaczynałam płakać. Nie wiedziałam, co się za mną dzieje. Zaczęłam wołać do Boga: ratuj mnie! I wtedy zaczęły dziać się cuda. Z dnia na dzień zostałam wyzwolona z palenia (dotąd przy każdym stresie sięgałam po papierosa). Zrezygnowałam z alkoholu, przestałam oglądać seriale (zobaczyłam, jak bardzo są płytkie i ogłupiające). Czułam się coraz bardziej wolna. Pochłaniałam książki na temat Boga. Chciałam wiedzieć, jak On wygląda. Szukałam Jego oblicza. Pojechałam do spowiedzi generalnej do benedyktynów w Biskupowie. Do ojca Ludwika Mycielskiego. Nie wiedziałam, że ustawiają się do niego dłuuugie kolejki. (śmiech) Po prostu czułam, że mam jechać i ruszyłam. Przez półtorej godziny wyznawałam grzechy.

Znów płakałam jak bóbr. Na drugi dzień… odstawiłam psychotropy! Spowiedź mnie uzdrowiła! Spadł mi kamień z serca. Potężny głaz ważący chyba z tonę. Otrzymałam od Boga ogromny pokój. Jego miłosierdzie rozbroiło mnie. Nabrałam energii, sił do życia. Chciałam wszystkim wokół opowiadać o Bogu. Zaczęłam szukać wspólnoty, ludzi, którzy zrozumieją, co się ze mną dzieje. Trafiłam do Odnowy w Duchu Świętym. W czasie modlitwy wstawienniczej Bóg dał mi poruszające słowa z proroka Izajasza: „Czyż może niewiasta zapomnieć o swym niemowlęciu, ta, która kocha syna swego łona? A nawet gdyby ona zapomniała, Ja nie zapomnę o tobie”. Zaczęłam tęsknić za Jezusem Eucharystycznym. Żyłam dwanaście lat bez ślubu i zaczęło mi to bardzo przeszkadzać. Rozmawiałam z mężem. Postawiłam sprawę jasno: „Nie mogę już żyć bez Komunii”. Efekt? W ciągu tygodnia wzięliśmy ślub kościelny. Pamiętam rozmowę z księdzem: „Dwanaście lat żyjecie bez ślubu i teraz nagle chcecie się pobrać?”.

„Tak. Nie mamy jednak organisty…”. „Kochane dzieci, ja sam wam będę śpiewał!”. W maju był ślub. Po trzech tygodniach córka przystąpiła do Komunii. Bóg wszedł mocno w nasze życie… Zaczęłam przychodzić na spotkania modlitewne, na małe grupki do Asi (to dom w Nysie, z którego wypływają ogromne łaski). W czasie drugiego spotkania Asia powiedziała mi proroctwo: „Iwona, upiecz ciasto i zanieś do noclegowni”. Zaczęłam bardzo płakać. Dziewczyny nie wiedziały, o co chodzi. „Mój tata – wybąkałam – jest w tej noclegowni”. Nie miały o tym pojęcia! W telewizji widziałam reportaż o ludziach z noclegowni. Nagle zobaczyłam ojca. Siedział na łóżku i poprawiał poduszkę. Pomyślałam: „Zrobię paczkę i zaniosę ją tacie”. Moja mama dołożyła się, dzieci chciały pójść ze mną. Nie dawały za wygraną, więc zgodziłam się. Jechaliśmy na wigilię na Podkarpacie, więc dzień wcześniej, wieczorem 23 grudnia 2014, zapukałam do noclegowni. Poprosiłam o wywołanie Zygmunta Jarzymskiego.

Przyszedł. Stanął zaskoczony. Nie rozumiał, co się dzieje. „Wiesz, kim jestem? Poznajesz mnie?” – zapytałam. „Nie” – wybąkał, zbity z tropu. „Jestem Twoją córką. Nie bój się, nie przyszłam tu, by ci coś wypominać. Przyszłam, by ci wybaczyć, powiedzieć, że cię kocham”. Nie widziałam już w drzwiach dorosłego człowieka z noclegowni, ale biedne, bezradne dziecko…

ZYGMUNT JARZYMSKI: – Zobaczyłem łzy w oczach Iwony i rozkleiłem się. Powiedziałem: „Widzę, że wreszcie będę mógł spokojnie zasnąć!”. Myliłem się. Tej nocy nie zmrużyłem oka. Byłem tak poruszony, rozbrojony tą miłością, że nie wiedziałem, jak to przyjąć. Czułem się bardzo, bardzo szczęśliwy. Odzyskałem córeczkę (panu Zygmuntowi drży głos). Kupiłem sobie telefon, by mieć z nią łączność… Zaczęliśmy spotykać się na kawie, rozmawiać. Za przyczyną Iwonki znalazłem Boga. Zszedłem z drogi prowadzącej donikąd na drogę życia. Zawierzyłem Bogu swoje słabości, nałóg. Skończyłem definitywnie z alkoholem, który wyniszczał moje życie. Bez żadnego odwyku, terapii. Zainterweniował sam Bóg. Dzięki przebaczeniu, jakie otrzymałem od córki, nie piję. Czy były pokusy? I to jakie! Już tydzień po wizycie córki w czasie sylwestra na jednej z ulic Nysy znalazłem pełną butelkę oryginalnego francuskiego szampana. Ktoś wypił łyczek i zostawił. Podniosłem ją i całą zawartość wylałem do kanału. Zupełnie odstawiłem alkohol. Miłość mnie rozbroiła. Po pewnym czasie o całej sytuacji dowiedziała się moja siostra. Przyjechała, by po latach się ze mną spotkać… Trafiłem do wspólnoty mężczyzn. Wzrastam w Bogu. Każdego dnia potrafię cieszyć się z drobiazgów, dziękować Bogu za wszystko…

Jakby się ziemia rozstąpiła

Nie wierzyliśmy już w nic. usiedliśmy w ostatniej ławce. Pamiętam tylko bunt. I płacz. Rozdali nam kartki do dialogu. Wzięłam je i potargałam. Wszyscy w kościele byli zdumieni i zgorszeni, bo tymi papierami rzuciłam w Mariusza…

Beata i Mariusz  Barberowie   roman koszowski /foto gość Beata i Mariusz Barberowie
BEATA BARBER:
– Przez całe lata żyliśmy z Mariuszem jak dwoje egoistów. Doświadczenia z domów rodzinnych powodowały, że każdy walczył o swoje miejsce, swoje prawa, swój kąt. Nikt nie chciał ustąpić. Pogoń za pieniądzem, za świętym spokojem, za tym, co oferuje ten świat, spowodowała, że przed 10 laty (po 20 latach małżeństwa) dopadł nas kryzys. Gigantyczny.

MARIUSZ BARBER: – Przez cztery lata próbowaliśmy to reperować, naprawiać po swojemu. Nie szukaliśmy ani razu pomocy u Pana Boga. Modliliśmy się tyle, ile trzeba: czyli przez godzinkę w niedzielę na Mszy.Nie było żadnej żywej relacji z Bogiem. Wszystkie nasze wysiłki kończyły się szarpaniną, kłótniami. Na zewnątrz nikt nie wiedział o naszym kryzysie. Wydawało się nam, że jeśli utrzymamy to w tajemnicy, zażegnamy niebezpieczeństwo.

Beata Barber: – Udawaliśmy przy ludziach, że wszystko jest OK. Tak to zresztą wyglądało: nowy dom, dorastające córki… Szliśmy do rodziny uśmiechnięci, trzymając się za ręce, a po powrocie do domu wracały kłótnie, płacz, totalna nieufność. Ile można udawać i chodzić z przyklejonym uśmiechem? Takie udawanie, że jest dobrze, jest bardziej wyczerpujące niż walka… W pewnym momencie doszłam do muru. Koniec. Nie mam już siły udawać. Miałam wieczne pretensje do Mariusza, nieustannie go oskarżałam. To było umieranie każdego dnia… I wtedy znajomi, którym opowiedzieliśmy, że przeżywamy koszmarny kryzys, zaprosili nas na spotkanie dla małżeństw, które prowadził ks. Jarosław Ogrodniczak. „Przyjdźcie – prosili – to spotkanie właśnie o kryzysie”. Było nam wszystko jedno. Poszliśmy. Nie widzieliśmy żadnego wyjścia, jak posklejać to małżeństwo. Usiedliśmy w ostatniej ławce. Pamiętam tylko bunt. I płacz. Rozdali nam kartki do dialogu. Wzięłam je i potargałam. Jaki dialog? Przez cztery lata próbuję nawiązać dialog. I nic! Kartka poszła w strzępy. Wszyscy w kościele byli zdumieni i zgorszeni, bo ja tymi papierami rzuciłam w Mariusza.

Mariusz Barber: – Do odnowienia przyrzeczeń małżeńskich poszli wszyscy. Tylko my zostaliśmy w ławce. Świat rozpadał się na moich oczach. Po spotkaniu podszedł do nas ks. Jarek. Spytał, czy może nam jakoś pomóc. Powiedzieliśmy: „Księże, nam już nic nie pomoże…”.

Beata Barber: – I znów uderzyliśmy w znany ton: „My musimy sami”. I wtedy – pamiętam dobrze – ktoś powiedział: „Sami nie dacie sobie rady”. Ktoś zaprosił nas do wspólnoty. My? Do wspólnoty? Z takim bagażem? Poszliśmy jednak na spotkanie. Znów przyklejone uśmiechy, przykładne małżeństwo, w dodatku z doświadczeniem duchowym (bo właśnie wróciliśmy z Medjugorie), więc możemy przy okazji parę osób ponawracać. Zaczęliśmy czytać Pismo Święte i to słowo Boże nas tak rąbało, że za każdym razem płakaliśmy. Bóg obnażał prawdę o nas. Nie umieliśmy już udawać… W 2011 roku pojechaliśmy na rekolekcje nad morze, do Kłanina. Każdego dnia pakowaliśmy się i chcieliśmy uciekać. Ludzie z diakonii prosili: „Zostańcie jeszcze jeden dzień”. Potężna walka, szarpanina. Fizyczne i psychiczne cierpienie. Czułam się cięta na kawałki, biczowana. To trwało do chwili oddania życia Jezusowi….

Mariusz Barber: – Miałem dość. Dałem za wygraną. Powiedziałem: „Jakąkolwiek decyzję podejmie Beata, przyjmę to z pokorą”. Wołałem: „Boże, zrób cokolwiek, by tylko Beata przestała cierpieć, bo zwariujemy”. Na spotkaniu ludzie zaczęli opowiadać o przyjęciu Jezusa. Jak zmieniło się wszystko w ich życiu. Nie mogłem tego słuchać. Gdy ktoś zaczął opowiadać o swych traumatycznych przeżyciach, odetchnąłem z ulgą. No, nie jestem tu sam! Przyszła kolej na Beatkę. Zaczęła mówić, a ja słuchałem i… nie dowierzałem własnym uszom. Jakby się ziemia rozstąpiła. Ona wszystko, co przeżywaliśmy, przedstawiła z innej strony. Zatkało mnie…

Beata Barber: – Po przyjęciu Jezusa nagle dotarło do mnie, że nie jestem idealną mamą, żoną. Że przez lata katowałam Mariusza oskarżeniami, hasłami typu: „Bardzo mnie zawiodłeś”.A on – jak typowy facet – brał wszystko na klatę. I nagle Bóg pokazał mi, że nie szanowałam go jako mężczyzny, nie okazywałam mu podziwu, wdzięczności, czułości. Że jedynie krytykowałam, pogardzałam, powielałam pewne wzorce. Byłam przez lata takim „zimnym kaloryferem”. W ciągu chwili dotarło do mnie, że oboje jesteśmy odpowiedzialni za kryzys. Wtedy coś pękło. Bóg w potężny sposób wszedł w nasze życie. Jego miłość naprawiła wszystko. Pojechaliśmy na terapie, rekolekcje o komunikacji, finansach, rekolekcje z ks. Knotzem. Dziś sami prowadzimy rekolekcje dla małżeństw, dla narzeczonych, właśnie zakończyliśmy prowadzenie czwartego Kursu Alpha. Wylądowaliśmy na wydziale teologicznym na dwuletnim studium nauki o rodzinie. Miałam sama się zapisać, a wyszło inaczej.

Mariusz Barber: – Ponieważ chodzimy wszędzie razem, razem weszliśmy do sekretariatu. (śmiech) Ja wcale nie chciałem, to Beata miała takie „ciśnienie”. Kobieta w sekretariacie mówi: „Ale pani nie ma tu potrzebnych papierów, a pan? Ooo, proszę, inżynier górnik. Pana mogę zapisać”. (śmiech) I razem wylądowaliśmy na studiach… Skończyliśmy je. Co się zmieniło od chwili, gdy oddaliśmy życie Jezusowi? Wszystko. Bóg wszedł z uzdrowieniem w każdą sferę naszego życia. Wreszcie odetchnęliśmy! Kiedyś nasze życie pełne było niedopowiedzeń, tajemnic, zakamarków. Bałeś się, że coś może wyjść na światło dzienne. Żyłeś w ciągłym stresie, kto zadzwoni i z czym. Co tym razem wyprowadzi cię z równowagi? Od czasu, gdy w nasze życie wszedł Jezus, przyszedł spokój.

Beata Barber: – Nie jest to „święty spokój”, bo problemów nie brakuje, ale wreszcie mamy doświadczenie, że nie jesteśmy z tym wszystkim sami. Bóg zbliżył nas bardzo do siebie samych. Mamy doświadczenie, że On nie spuszcza z nas oka. Pilnuje, troszczy się… Przy dwóch dorastających córkach staliśmy się też rodziną zastępczą dla Klaudii. Jestem pielęgniarką, od lat pracuję z niemowlętami… Wiem, że każde życie jest cudem. Im dłużej pracuję z noworodkami, tym bardziej jestem tego pewna. Każdy poród, w którym uczestniczyłam, był wydarzeniem mistycznym. Nie da się do tego przyzwyczaić, oswoić tej rzeczywistości. Każdy poród jest misterium… Widzisz, że wszystko jest w ręku Boga. Staż, profesjonalizm, umiejętności są ważne, ale nie najważniejsze. Przy każdym porodzie proszę Maryję o wstawiennictwo. O Jej obecność, przytulenie, opiekę. Robię to od czasu, gdy przeczytałam wspomnienia Stanisławy Leszczyńskiej, położnej w Auschwitz-Birkenau. Ona nie miała ani jednego nieudanego porodu, a przecież te dzieci rodziły się w koszmarnych warunkach, na drzwiach wyjętych z futryn. Jaki był jej sekret? Za każdym razem wzywała Maryję. Mówiła: „Przyjdź, choć w jednym pantofelku”. Ja też powierzam dzieciątko i rodziców Jezusowi.

Dziś świat segreguje ludzi na „udanych” i „nieudanych”. A mnie rodziny, które przyjmują chore dzieci, nawracają. Pracuję na patologii noworodków. Widzę tak trudne przypadki, że aż trudno o tym mówić. Pamiętam, jak w jednej z rodzin urodziło się drugie dziecko z zespołem Downa. Bardzo chorowało, miało infekcję zagrażającą życiu. Jego rodzice padli na kolana (dosłownie!) i zaczęli się modlić. A potem powiedzieli do nas: „To dziecko musi wyzdrowieć, nie ma innej opcji!”. I nagle zaczęło zdrowieć. W dniu wypisu maleństwa sześcioletnia siostrzyczka z zespołem Downa skakała, tańczyła wokół gondolki i składała rączki. Rodzice mieli łzy w oczach. Ja też. Mnie ci ludzie nawrócili… Miłość przemienia. To naprawdę nie jest żaden slogan. Przerobiłam to na własnej skórze…

Krzyczałem na ulicy: „Uratuj mnie!”

Jak zareagowałbym, gdyby ktoś przed dwudziestu laty podszedł do mnie i powiedział, że będę z zespołem śpiewał „Mizerna, cicha” czy „Ach, ubogi żłobie?”. Parsknąłbym śmiechem… Przecież ja byłem zagorzałym ateistą.

Paweł Kurz   roman koszowski /foto gość Paweł Kurz
PAWEŁ KURZ:
– Nie wierzyłem w Boga. Ufałem jedynie sobie; swej inteligencji, swojej sile. Nie interesowały mnie opowieści o Jezusie czy chrześcijaństwie. Na dobrą sprawę po raz pierwszy o Jezusie usłyszałem w ośrodku dla narkomanów. Zdziwiłem się, bo ci ludzie opowiadali o Nim z ogromną pasją, zapałem… Widziałem, że byli w Nim naprawdę zakochani. Dlaczego wszedłem w narkotyki?

To mój dom był miejscem moich pierwszych porażek. Czułem ogromny deficyt miłości. Przeglądałem ostatnio stare zdjęcia i zobaczyłem na nich dzieciaka o smutnych oczach. Był we mnie smutek, którego nie potrafiłem zdefiniować. To była moja dolina, miejsce śmierci. Potrzebowałem mocnych doznań, ucieczki, więc zwiewałem w świat muzyki. W metal, punk rocka. Fascynowały mnie hasła w stylu „No future”, bo czułem, że naprawdę nie ma żadnej przyszłości. Wszedłem całym sobą w bunt. To środowisko nienawidziło Kościoła. Traktowało go jak część babilońskiego systemu.

Pamiętam hasła z Jarocina: „Księża na księżyc”. Postrzegałem Kościół jako jedno wielkie dziadostwo. Nie było w nim niczego fascynującego. Ot: zlepek rytuałów, jakaś szopka (wstań, usiądź, złóż rączki). Moja katecheza kompletnie leżała. Nigdy nie słyszałem nikogo, kto opowiedziałby mi o swej relacji z Bogiem. Jako nastolatek nie uważałem się za narkomana. „Narkoman to ten, kto bierze dożylnie” – wmawiałem sobie. Uważałem, że w pełni nad wszystkim panuję. Moim hasłem była totalna wolność (dziś powiedziałbym: totalny relatywizm). Kiedy poczułem, że jestem zniewolony? To przychodzi, gdy budzisz się skacowany po jakiejś imprezie i wiesz, że to kolejna taka sytuacja. Kolejny raz, ciąg. Trzy razy stykałem się ze śmiercią. Jako dzieciak dwa razy topiłem się. W Międzybrodziu Bialskim.

Pamiętam jak dziś: nie umiałem pływać, szedłem na dno, byłem przerażony i w sercu krzyczałem: „Boże, jeżeli jesteś, uratuj mnie!”. I nagle poczułem silną dłoń, która wyciąga mnie z tej otchłani. Za włosy. Jakiś mężczyzna przepływał obok i cudem mnie wyciągnął. W ostatniej chwili. Oddał mnie swojemu ojcu. Symboliczne? Śmierć zaglądała mi w oczy. Kiedy zacząłem wyć do Pana Boga?

Pewnego dnia szedłem ulicą Bielska-Białej i poczułem, że osiągnąłem dno. Wiedziałem, że niżej już nie mogę upaść. Dzień wcześniej zostałem napadnięty i pobity przez 12 skinheadów. Wówczas na tej ulicy poczułem potworny żal. Zacząłem płakać na cały głos (naprawdę!), zawołałem: „Boże uratuj mnie!!!! Słyszysz? Jeżeli jesteś, zmień moje życie!”. Miesiąc później siedziałem już w ośrodku u ks. Józefa Walusiaka. Miałem 15 lat. Kapłan zadał mi pytanie: „Robiłeś sobie badania na obecność wirusa HIV? Nie? To pewnie go masz”. To mną wstrząsnęło. Kończyłem podstawówkę, a brałem już heroinę. To był moment zwrotny.

W kaplicy ośrodka usłyszałem o Jezusie. Nie wierzyłem ludziom, którzy o Nim opowiadali. Są przebiegli – kombinowałem – to jakaś manipulacja, gra, strategia. Poszedłem do spowiedzi jedynie po to, by „ustawić się terapeutycznie”. „Wyspowiadam się i odczepią się ode mnie”. „Pochwalę się, jaki jestem zły” – pomyślałem przed spowiedzią. Zdumiało minie, że ks. Józef powiedział: „Ja odpuszczam tobie grzechy” i udzielił mi Komunii. Jak każdy w ośrodku miałem swego „anioła stróża”. Łaził za mną krok w krok. Wszędzie. Nie można się było od niego opędzić. Właził nawet do ubikacji, by pilnować, czy nie bierzesz… „Gdzie ciebie nie ma?” – nie wytrzymałem kiedyś. „W kaplicy” – odparował. No to zacząłem chować się w kaplicy. Wziąłem do ręki Nowy Testament.

Coś we mnie zaczynało pękać… Pojechałem na zorganizowane po festiwalu w Jarocinie rekolekcje do Konarzewa. Przeżyłem szok, bo zobaczyłem żywy Kościół. Msza św. trwała trzy godziny, ludzie mówili świadectwa. Jedna z dziewczyn powiedziała: „oddaj życie Jezusowi”. Początkowo wzbraniałem się, miałem setki wymówek, ale potem na nabożeństwie przed Najświętszym Sakramentem powiedziałem: nie mam nic do stracenia. Podjąłem decyzję. Powiedziałem: „Oddaję ci moje życie”. I stało się coś niewytłumaczalnego: doznałem uzdrowienia. Spłynął na mnie jakiś pokój, „odpadły” narkotyki, głód.

Nie dowierzałem w to uzdrowienie. Pojechałem do Medjugorie, by rozeznać, czy naprawdę zostałem dotknięty. Pamiętam, że w czasie drogi powrotnej prosiłem: „Jezu, daj mi słowo! Powiedz, czy jestem już wolny” i otwarłem Biblię. A tu nic, zero, pustka, żadnego potwierdzenia. I wtedy ksiądz zaczął czytać Ewangelię o trędowatym, który podszedł do Jezusa i usłyszał: „Chcę, bądź oczyszczony”. Już wiedziałem, że to o mnie! To ja usłyszałem: „Chcę, bądź oczyszczony”. Nigdy nie miałem nawrotu chorobowego. Zacząłem wychodzić na ulice, by pomagać ludziom. W jednej z takich sytuacji spotkałem swą przyszła żonę. Jak kochałem się w niej już w podstawówce, a po latach spotkałem ją „pokiereszowaną życiowo”. Przeszła podobne rzeczy jak ja… Okazało się, że Bóg uzdrowił ją… przez namaszczenie chorych. Od razu, bez żadnej terapii. Zacząłem pracować z sierotami w pogotowiu opiekuńczym. Skończyłem teologię. Od kilku lat katechizuję w ośrodku dla narkomanów.

Kiedyś ks. Józef Walusiak podszedł do mnie i powiedział: „Paweł, chciałbym, abyś wystawiał Najświętszy Sakrament i rozdawał Komunię”. „Ja?” – zdumiałem się – przecież jeszcze kilka lat temu byłem po drugiej stronie barykady!”. Od lat śpiewam w zespole Anti Babylon System. To od początku do końca dzieło Pana Boga. Właśnie nagraliśmy trzecią płytę; tym razem świąteczną, kolędową. Na początku grał z nami na perkusji Witek Wilk… Gramy i śpiewamy o Jezusie wszędzie, gdzie nas zaproszą. Na ulicach, rynkach miast, w klubach.

Z dnia na dzień przekonuję się o tym, że słowo Boże ma potężną moc. Pamiętam, jak kiedyś w czasie koncertu w Tarnowskich Górach mówiłem świadectwo, a jeden facet stojący pod sceną cały czas mi przeszkadzał. Był pijany, agresywny, krzyczał coś. Nie wiedziałem, co zrobić. Nagle przypomniałem sobie jedno zdanie z Listu do Filipian. Powiedziałem do mikrofonu: „na imię Jezusa zgina się każde kolano istot niebieskich i ziemskich, i podziemnych”, i w tym momencie ten gościu upadł na ziemię. Nie mógł wstać. Trzech mężczyzn nie potrafiło go podnieść. Innym razem graliśmy dla ponad tysiąca osób. Pod sceną też był człowiek, który przez cały czas „mieszał”. Poczułem ogromną złość. Ten facet rozwalał nam cały koncert! I już, już chciałem go upomnieć przez mikrofon, gdy poczułem, że Duch Święty mnie powstrzymuje. Zawołałem: „Hej, ty!”. „Do mnie mówisz?” – spytał. „Tak, do ciebie. Wiesz, że Pan Bóg bardzo cię kocha?” – powiedziałem, a potem zwróciłem się do publiki: „Udowodnijcie mu, że Bóg bardzo go kocha”. I tysiąc osób zaczęło klaskać i wyć. Gościu był spokojny do końca koncertu. Po powrocie do domu zastałem list. Cztery strony A4. Napisał ten facet. Opowiadał, że po moich słowach doświadczył namacalnej obecności Boga i płakał w namiocie całą noc…

TAGI: