publikacja 14.01.2016 06:00
Trzy poruszające historie. O Bogu, który wyprowadza nowe życie z martwych sytuacji.
Jakby się ziemia rozstąpiła
Nie wierzyliśmy już w nic. usiedliśmy w ostatniej ławce. Pamiętam tylko bunt. I płacz. Rozdali nam kartki do dialogu. Wzięłam je i potargałam. Wszyscy w kościele byli zdumieni i zgorszeni, bo tymi papierami rzuciłam w Mariusza…
Beata i Mariusz Barberowie
roman koszowski /foto gość
MARIUSZ BARBER: – Przez cztery lata próbowaliśmy to reperować, naprawiać po swojemu. Nie szukaliśmy ani razu pomocy u Pana Boga. Modliliśmy się tyle, ile trzeba: czyli przez godzinkę w niedzielę na Mszy.Nie było żadnej żywej relacji z Bogiem. Wszystkie nasze wysiłki kończyły się szarpaniną, kłótniami. Na zewnątrz nikt nie wiedział o naszym kryzysie. Wydawało się nam, że jeśli utrzymamy to w tajemnicy, zażegnamy niebezpieczeństwo.
Beata Barber: – Udawaliśmy przy ludziach, że wszystko jest OK. Tak to zresztą wyglądało: nowy dom, dorastające córki… Szliśmy do rodziny uśmiechnięci, trzymając się za ręce, a po powrocie do domu wracały kłótnie, płacz, totalna nieufność. Ile można udawać i chodzić z przyklejonym uśmiechem? Takie udawanie, że jest dobrze, jest bardziej wyczerpujące niż walka… W pewnym momencie doszłam do muru. Koniec. Nie mam już siły udawać. Miałam wieczne pretensje do Mariusza, nieustannie go oskarżałam. To było umieranie każdego dnia… I wtedy znajomi, którym opowiedzieliśmy, że przeżywamy koszmarny kryzys, zaprosili nas na spotkanie dla małżeństw, które prowadził ks. Jarosław Ogrodniczak. „Przyjdźcie – prosili – to spotkanie właśnie o kryzysie”. Było nam wszystko jedno. Poszliśmy. Nie widzieliśmy żadnego wyjścia, jak posklejać to małżeństwo. Usiedliśmy w ostatniej ławce. Pamiętam tylko bunt. I płacz. Rozdali nam kartki do dialogu. Wzięłam je i potargałam. Jaki dialog? Przez cztery lata próbuję nawiązać dialog. I nic! Kartka poszła w strzępy. Wszyscy w kościele byli zdumieni i zgorszeni, bo ja tymi papierami rzuciłam w Mariusza.
Mariusz Barber: – Do odnowienia przyrzeczeń małżeńskich poszli wszyscy. Tylko my zostaliśmy w ławce. Świat rozpadał się na moich oczach. Po spotkaniu podszedł do nas ks. Jarek. Spytał, czy może nam jakoś pomóc. Powiedzieliśmy: „Księże, nam już nic nie pomoże…”.
Beata Barber: – I znów uderzyliśmy w znany ton: „My musimy sami”. I wtedy – pamiętam dobrze – ktoś powiedział: „Sami nie dacie sobie rady”. Ktoś zaprosił nas do wspólnoty. My? Do wspólnoty? Z takim bagażem? Poszliśmy jednak na spotkanie. Znów przyklejone uśmiechy, przykładne małżeństwo, w dodatku z doświadczeniem duchowym (bo właśnie wróciliśmy z Medjugorie), więc możemy przy okazji parę osób ponawracać. Zaczęliśmy czytać Pismo Święte i to słowo Boże nas tak rąbało, że za każdym razem płakaliśmy. Bóg obnażał prawdę o nas. Nie umieliśmy już udawać… W 2011 roku pojechaliśmy na rekolekcje nad morze, do Kłanina. Każdego dnia pakowaliśmy się i chcieliśmy uciekać. Ludzie z diakonii prosili: „Zostańcie jeszcze jeden dzień”. Potężna walka, szarpanina. Fizyczne i psychiczne cierpienie. Czułam się cięta na kawałki, biczowana. To trwało do chwili oddania życia Jezusowi….
Mariusz Barber: – Miałem dość. Dałem za wygraną. Powiedziałem: „Jakąkolwiek decyzję podejmie Beata, przyjmę to z pokorą”. Wołałem: „Boże, zrób cokolwiek, by tylko Beata przestała cierpieć, bo zwariujemy”. Na spotkaniu ludzie zaczęli opowiadać o przyjęciu Jezusa. Jak zmieniło się wszystko w ich życiu. Nie mogłem tego słuchać. Gdy ktoś zaczął opowiadać o swych traumatycznych przeżyciach, odetchnąłem z ulgą. No, nie jestem tu sam! Przyszła kolej na Beatkę. Zaczęła mówić, a ja słuchałem i… nie dowierzałem własnym uszom. Jakby się ziemia rozstąpiła. Ona wszystko, co przeżywaliśmy, przedstawiła z innej strony. Zatkało mnie…
Beata Barber: – Po przyjęciu Jezusa nagle dotarło do mnie, że nie jestem idealną mamą, żoną. Że przez lata katowałam Mariusza oskarżeniami, hasłami typu: „Bardzo mnie zawiodłeś”.A on – jak typowy facet – brał wszystko na klatę. I nagle Bóg pokazał mi, że nie szanowałam go jako mężczyzny, nie okazywałam mu podziwu, wdzięczności, czułości. Że jedynie krytykowałam, pogardzałam, powielałam pewne wzorce. Byłam przez lata takim „zimnym kaloryferem”. W ciągu chwili dotarło do mnie, że oboje jesteśmy odpowiedzialni za kryzys. Wtedy coś pękło. Bóg w potężny sposób wszedł w nasze życie. Jego miłość naprawiła wszystko. Pojechaliśmy na terapie, rekolekcje o komunikacji, finansach, rekolekcje z ks. Knotzem. Dziś sami prowadzimy rekolekcje dla małżeństw, dla narzeczonych, właśnie zakończyliśmy prowadzenie czwartego Kursu Alpha. Wylądowaliśmy na wydziale teologicznym na dwuletnim studium nauki o rodzinie. Miałam sama się zapisać, a wyszło inaczej.
Mariusz Barber: – Ponieważ chodzimy wszędzie razem, razem weszliśmy do sekretariatu. (śmiech) Ja wcale nie chciałem, to Beata miała takie „ciśnienie”. Kobieta w sekretariacie mówi: „Ale pani nie ma tu potrzebnych papierów, a pan? Ooo, proszę, inżynier górnik. Pana mogę zapisać”. (śmiech) I razem wylądowaliśmy na studiach… Skończyliśmy je. Co się zmieniło od chwili, gdy oddaliśmy życie Jezusowi? Wszystko. Bóg wszedł z uzdrowieniem w każdą sferę naszego życia. Wreszcie odetchnęliśmy! Kiedyś nasze życie pełne było niedopowiedzeń, tajemnic, zakamarków. Bałeś się, że coś może wyjść na światło dzienne. Żyłeś w ciągłym stresie, kto zadzwoni i z czym. Co tym razem wyprowadzi cię z równowagi? Od czasu, gdy w nasze życie wszedł Jezus, przyszedł spokój.
Beata Barber: – Nie jest to „święty spokój”, bo problemów nie brakuje, ale wreszcie mamy doświadczenie, że nie jesteśmy z tym wszystkim sami. Bóg zbliżył nas bardzo do siebie samych. Mamy doświadczenie, że On nie spuszcza z nas oka. Pilnuje, troszczy się… Przy dwóch dorastających córkach staliśmy się też rodziną zastępczą dla Klaudii. Jestem pielęgniarką, od lat pracuję z niemowlętami… Wiem, że każde życie jest cudem. Im dłużej pracuję z noworodkami, tym bardziej jestem tego pewna. Każdy poród, w którym uczestniczyłam, był wydarzeniem mistycznym. Nie da się do tego przyzwyczaić, oswoić tej rzeczywistości. Każdy poród jest misterium… Widzisz, że wszystko jest w ręku Boga. Staż, profesjonalizm, umiejętności są ważne, ale nie najważniejsze. Przy każdym porodzie proszę Maryję o wstawiennictwo. O Jej obecność, przytulenie, opiekę. Robię to od czasu, gdy przeczytałam wspomnienia Stanisławy Leszczyńskiej, położnej w Auschwitz-Birkenau. Ona nie miała ani jednego nieudanego porodu, a przecież te dzieci rodziły się w koszmarnych warunkach, na drzwiach wyjętych z futryn. Jaki był jej sekret? Za każdym razem wzywała Maryję. Mówiła: „Przyjdź, choć w jednym pantofelku”. Ja też powierzam dzieciątko i rodziców Jezusowi.
Dziś świat segreguje ludzi na „udanych” i „nieudanych”. A mnie rodziny, które przyjmują chore dzieci, nawracają. Pracuję na patologii noworodków. Widzę tak trudne przypadki, że aż trudno o tym mówić. Pamiętam, jak w jednej z rodzin urodziło się drugie dziecko z zespołem Downa. Bardzo chorowało, miało infekcję zagrażającą życiu. Jego rodzice padli na kolana (dosłownie!) i zaczęli się modlić. A potem powiedzieli do nas: „To dziecko musi wyzdrowieć, nie ma innej opcji!”. I nagle zaczęło zdrowieć. W dniu wypisu maleństwa sześcioletnia siostrzyczka z zespołem Downa skakała, tańczyła wokół gondolki i składała rączki. Rodzice mieli łzy w oczach. Ja też. Mnie ci ludzie nawrócili… Miłość przemienia. To naprawdę nie jest żaden slogan. Przerobiłam to na własnej skórze…