Bł. ks. Gerhard Hirschfelder. - Z nim można już po polsku rozmawiać - żartuje ks. Romuald Brudnowski, pierwszy kustosz pamięci o błogosławionym męczenniku z Dachau.
Od pięciu lat daje się poznawać, inspiruje i zastanawia – bł. ks. Gerhard Hirschfelder wpisał się już w konkretne życiorysy.
330 stron w głąb
Ksiądz Marek Jodko. Właśnie zdał egzamin licencjacki i przedłożył pracę, która była rozwinięciem tematu, jakim zajmował się w czasie studiów magisterskich: Boże Miłosierdzie. – To było pięć lat temu, gdy pojawił się temat beatyfikacji kudowskiego wikariusza – wspomina proboszcz w Rudnicy, a wtedy wikariusz w Kłodzku. – Co rusz ktoś wypowiadał to nazwisko, a ja zdałem sobie sprawę, że nic o tym człowieku nie wiem. A przecież urodził się w mieście, w którym od czterech lat żyję i pracuję duszpastersko. To był pierwszy impuls, żeby przyjrzeć się mu z bliska. Miałem wyrzuty sumienia z powodu swej ignorancji – mówi. Zaczął szukać informacji o męczenniku. Nie było tego wiele, właściwie dwie pozycje biograficzne: Waldemara Wieji ze Złotego Stoku oraz Zdzisława Szczepaniaka z Kłodzka. Na początek wystarczyło. Ale że szukał tematu na rozprawę doktorską, zdecydował, że poważnie zajmie się postacią bł. Gerharda. – Okazało się, że po beatyfikacji do wrocławskiego archiwum trafił jeden egzemplarz „positio” czyli życiorysu opracowanego specjalnie na proces beatyfikacyjny. Dokument, który ma 500 stron, jest chyba najlepszym zbiorem świadectw o heroiczności cnót oraz faktach z życia ks. Gerharda – ocenia. Ponieważ jest on napisany po włosku, sporo trzeba było przetłumaczyć, żeby wykorzystać fragmenty w pracy doktorskiej. – Powoli zaczął mi się odsłaniać obraz księdza, który wprawdzie nie imponował zdolnościami intelektualnymi (maturę przecież oblał, miał poprawkę), a jako nieślubne dziecko miał trudności z dostaniem się do seminarium, to jednak miał coś wyjątkowego: dobry kontakt z ludźmi, szczególnie młodymi, łatwość w odróżnianiu dobra od zła i pozytywne myślenie. Nie politykował, ale głosił Boża naukę – relacjonuje i dla przykładu przywołuje wspomnienie jakiegoś esesmana, który razem z nim przez dwa tygodnie jechał pociągiem do Dachau. – Ten esesman wspominał, że nie był wierzący, ale kiedy ks. Gerhard opowiadał o Bożym Narodzeniu (było to w Adwencie), uświadomił sobie piękno Boga i Jego zaskakującą miłość do człowieka – przywołuje świadectwo. Doktorant wspomina także wielką życzliwość ks. Franza Junga, niemieckiego kapłana zaangażowanego w beatyfikację. – To człowiek, który dysponuje około dwoma tysiącami stron dokumentów o bł. Gerhardzie. Wszystko to mi udostępnił i był szczęśliwy, że polski ksiądz chce pisać doktorat o bł. Gerhardzie – opowiada. Potem sięga po ukończoną rozprawę. Na pierwszej z 330 stron widnieje tytuł: „Świadectwo Kościoła wobec narodowego socjalizmu w Trzeciej Rzeszy: przykład błogosławionego księdza Gerharda Hirschfeldera”.
Człowiekiem był
Zdzisław Uchański nie mógł zapamiętać ciężkich czasów okupacji, urodził się w 1941. Niedługo potem jego starszego brata i ojca Niemcy wywieźli na roboty. Tam skąd pochodzi, w Jarosławiu, to nic nadzwyczajnego. Mając 14 lat, przyjechał z całą rodziną do Świdnicy. Ojciec i brat wrócili z Niemiec. – Ojciec nigdy nie mówił o tym co mu się tam przydarzyło, żadnych szczegółów, wiedzieliśmy tylko, że było mu bardzo ciężko – wspomina świdniczanin. – Za to mój brat, jakieś 30 lat później odwiedził rodzinę, u której pracował. Opowiadał, że chciał zobaczyć jak im się żyje, jak wygląda miejscowość, w której spędził półtora roku swojego życia. Wrócił do nich także dlatego, że ci ludzie byli dla niego dobrzy – zaznacza. Świdnica połowy lat pięćdziesiątych – miasto gazowych latarni, oszczędzone w czasie wojny, ale za to poprzedzielane szlabanami, wartowniami, koszarowymi murami. – W mieście stacjonowali Sowieci. Mieszkaliśmy na Bystrzyckiej, to stare miasto (nie było jeszcze żadnych osiedli), bardzo dobre miejsce do życia – opowiada. Pytany o autochtonów, mówi: – Tutaj ich nie zauważałem, byli w Wałbrzychu, mieli swoją szkołę, spotykaliśmy się na ulicy – mówi. Dopiero wiele lat później, gdy o beatyfikacji niemieckiego księdza zrobiło się głośno, przeczytał kilka informacji o nim. – Ale to już były czasy inne od tych wojennych czy powojennych – mówi. – Czasy otwartych granic, naszych podróży, gestów pojednania, a przede wszystkim solidarności i poczucia bezpieczeństwa – wyjaśnia. – Dlatego od razu popatrzyłem na tę postać bardzo przyjaźnie. Gdy dowiedziałem się jak został potraktowany przez swych rodaków, było mi go szkoda. Gdy okazało się, za co tak cierpiał, urósł w moich oczach. Był wspaniałym człowiekiem, świadkiem wiary, a przy takich zasługach narodowość nie ma większego znaczenia. Dlatego bez problemu myślę o nim: nasz Niemiec. „Nasz” w znaczeniu nie tyle narodowościowym, co raczej katolickości. Ufam Kościołowi, dlatego orzeczenie papieża jest dla mnie ważniejsze od moich osobistych doświadczeń, opinii czy sentymentów – tłumaczy. Milknie na chwilę, a potem dodaje. – Nie interesuje mnie, czy on jest Francuzem, Niemcem czy Ruskim. Interesuje mnie czy jest człowiekiem – od tego się wszystko zaczyna: kapłaństwo, przyjaźń i świętość.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.