Czuję się jak ocalony z zagłady, schowany w rękach Pana Boga. Skończyły się absolutnie wszystkie ludzkie możliwości i wtedy wkroczył Bóg. O powrocie z piekła z Andrzejem „Kogutem” Sową rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: Budzisz się rano zlany zimnym potem, bo śnił ci się gigantyczny szczur, który podgryza twą nogę?
Andrzej Sowa: Nie. Często za to śniło mi się ćpanie. Zwłaszcza wtedy, gdy przeżywałem chwile duchowej walki, bo realizowały się jakieś Boże dzieła. Śniło mi się non stop, że podnoszę strzykawkę, ale była przebita i ćpanie się wylało. To było tak bardzo męczące, że po miesiącu wstawałem wyczerpany, nieprawdopodobnie zmęczony. Znajoma siostra zakonna podpowiedziała: „Andrzej, oddaj te wszystkie męczące sny w formie postu za ludzi, którzy chcą popełnić samobójstwo”. I jak oddałem, tak sny się skończyły. (śmiech)
Opis szczura, który podchodzi do twojej zaropiałej nogi, to najmocniejszy rozdział twojej opowieści. Powinien być opatrzony notką: „Od lat 18”.
To prawda. Doprowadziłem się do takiego momentu, ćpając heroinę, że wylądowałem w jakiejś ohydnej piwnicy. Miałem ropowicę na kostce, pękła mi żyła, pojawiła się dziura aż do kości, w której zakwitło prawdziwe życie biologiczne. Kiedyś (pamiętam, że była koszmarna pogoda: deszcz ze śniegiem, szaro, buro, wilgoć, bardzo depresyjne klimaty) ocknąłem się i ujrzałem obok zniczy, które kradłem z cmentarza, by się ogrzać, coś, co się ruszało. Patrzę, a tu wielki szczur dobiera się do mojej nogi. Spłoszyłem go, ale pamiętam, że wystawił na chwilę z dziury swój pysk i spojrzał na mnie. Komunikat był czytelny: „I tak cię jeszcze, padlino, dorwę”.
Przeraziłeś się?
Dotarło do mnie, że jestem na dnie. Że niżej nie można już upaść. Za chwilkę zapuka do mnie siostrzyczka śmierć i powie: „Andrzej, pakuj się, idziemy”.
Wyłeś do Boga z prośbą o ratunek?
Nie. To nie był jeszcze ten czas. Nie szukałem osobowego Boga, skupiałem się na jakichś energiach, rozszerzaniu umysłu, zabrnąłem mocno w New Age. W końcu nadszedł czas, że czułem, że w nocy budzą mnie demony. Nie wiedziałem, co to jest. Wyczułem, że to jakieś osobowe zło. Czułem fizycznie obecność kogoś, kto chce mnie zniszczyć, mną zawładnąć. Coś chciało się do mnie przylepić. To były czasy, gdy zapuszczałem się w naprawdę niebezpieczne rejony. Pamiętam, jak w piątkę (dwóch facetów, trzy dziewczyny) dorwaliśmy jakąś poważną książkę z czarami, zaklęciami. Okazało się, że to nie była zabawka. Siedzieliśmy w pokoju, a po wypowiedzeniu jakiejś formułki otwarły się z hukiem jednocześnie drzwi i okno i zgasło światło. Zdrętwieliśmy ze strachu. Byliśmy tak przerażeni, że nikt nie potrafił ruszyć się z miejsca, by je włączyć. Opowiadam o tym zdarzeniu, bo naprawdę wszedłem w takie beznadziejne klimaty. Czułem, że nie ma dla mnie ratunku.
Jak to się zaczęło?
Wszystko zaczęło się od palenia marihuany. Czy młode pokolenie, oflagowane logo „zioła” na koszulkach i czapkach, nie patrzy na ciebie jak na dziwaka? Nie dzielisz w książce narkotyków na miękkie, twarde, średnio twarde, ciężkie, półciężkie… Patrzy. Wczoraj rozmawiałem z kobietą, która zajmuje się zawodowo hodowlą roślin. Opowiadała mi, że marihuana jest ostatnio modyfikowana genetycznie. Jest w niej mnóstwo chemicznych świństw. Mam wielu znajomych, którzy są bardzo uzależnieni od marihuany. Dasz im jointa, spalą, dasz dwadzieścia, po dwóch dniach wypalą wszystko. Jeżdżę cały czas po Polsce, spotykam się z młodymi i widzę, że najtrudniej rozmawia się z tymi, którzy są na etapie fascynacji. „Ty ćpałeś heroinę, a ja jedynie czasami zapalę jointa” – słyszę. „Ja też od tego zaczynałem – opowiadam. – A po trzech latach zacząłem szukać mocniejszych doznań, bo samo zioło nie wystarczało”. Miałem 19 lat i potrafiłem dziennie wypić skrzynkę piwa, a do tego spalić sporą torbę marihuany.
Powinni cię obwozić po szkołach w słoiku z formaliną…
To cud, że żyję. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. Byłem narkomanem aż 11 lat i wchodziłem w coraz mocniejsze rzeczy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek będzie pierwszym biskupem Rzymu składającym wizytę na tej francuskiej wyspie.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.