Będąc na pielgrzymce, trzeba dostosować się do warunków, jakie się zastaje. Dobrze to widać na przykład w restauracji, bo wiadomo – każdy pielgrzym musi jeść.
Maciej Rajfur: Czym się różni pielgrzym od turysty?
Roman Bielecki OP: W filmie Pod osłoną nieba Bernarda Bertolucciego pada takie zdanie, że turysta to ktoś, kto myśli o powrocie do domu od momentu przyjechania do obcego kraju, a podróżnik nie chce do tego domu wracać. W przypadku camino mamy taki one-liner, który mówi: „Turysta żąda, a pielgrzym przyjmuje”. Niby proste, dopóki życie nie powie: „Sprawdzam”.
Przypominam sobie, jak pewnego razu wracałem zmęczony z rekolekcji. Wsiadłem do pociągu, a tam ludzi mrowie, do tego stopnia, że część stała ściśnięta w przejściu nie tylko obok przedziałów, ale i w przejściach między wagonami. Siadłem, bo miałem miejscówkę, ale szybko obok mnie pojawiła się pani w wieku około sześćdziesięciu lat. Wstałem i ustąpiłem jej miejsca. A ona mówi, że jedzie aż do Poznania. A to były dopiero Katowice.
Będzie jakaś umoralniająca puenta?
Kiedy już siedziałem na podłodze w korytarzu i po godzinie zrobiło mi się mocno niewygodnie, bo podłoga twarda, tyłek boli, wieje po plecach, a ja siedzę w pozycji lotosu, zacząłem się zastanawiać, czy na pewno dobrze zrobiłem, proponując jej swoje miejsce.
No bo zapłaciłeś i miałeś miejscówkę?
No właśnie. Ale nie mówię o tym dlatego, żeby pokazać, jaki jestem wspaniały i szlachetny, bo z tym bywa różnie. Chodzi o prosty życiowy przykład, który obrazuje zmianę okoliczności danej sytuacji. W takich momentach można się zachować dwojako: albo narzekać, albo skorzystać z okazji i przekroczyć siebie. Nic by się nie stało, gdybym nie ustąpił miejsca. Nie byłoby żadnej dramy, jechalibyśmy dalej.
Często nasza wiara nie rozgrywa się na zewnątrz, ale właśnie wewnątrz. Tam się dzieją kluczowe zmiany. Pani zapewne by postała, a ty byś przesiedział tę trasę. I tyle. Ale w sercu pewne sprawy by się nie zadziały.
To jest okazja do zastosowania Ewangelii i do zobaczenia, jak się z tym czujemy. Bo czymś innym jest słuchać i kiwać głową ze zrozumieniem, a czymś innym spróbować wcielić słowa Jezusa w życie. I to nie znaczy, że Ewangelia nas nie pociąga, że jest nudna. Wielu powie, że jest intrygująca, ciekawa i że chcą nią żyć, tylko potem jesteśmy uwikłani w różnego rodzaju sytuacje towarzyskie, nasze małe kompromisy, pewną poprawność polityczną, bo o niektórych rzeczach nie wypada mówić, bo co powiedzą koledzy, kiedy się dowiedzą, że jestem wierzący. A nade wszystko są w nas zwykłe namiętności, pycha, próżność, lenistwo, gniew. To wszystko na nas oddziałuje i pokazuje, że nasze chrześcijaństwo nie rozgrywa się w próżni.
I nie rozgrywa się wyłącznie w kościele lub podczas odmawiania pacierza.
We fragmencie Kazania na równinie, jak mówi Święty Łukasz, lub Kazania na górze, jak chce Święty Mateusz, jest mowa o stopniach miłości. Pierwszy opiera się na zasadzie wzajemności: kocham tych, którzy mnie kochają, jestem życzliwy wobec tych, którzy są życzliwi wobec mnie, pomagam tym, którzy mi pomagają. To jasne i klarowne. Potem jest poziom drugi, kiedy realizuję jakieś dobro, nie oczekując za to żadnej gratyfikacji. W końcu jest też poziom trzeci, zamykający się w słowach: „Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają” (Łk 6,27–28). To zaawansowany poziom miłości, którą nie dość, że okazuję bez oczekiwania wzajemności, to jeszcze wobec kogoś, kto może zareagować na to złością lub wzgardą, a ja, doświadczając takiego zachowania, nie będę oceniać tego człowieka.
Jaki to ma związek z sytuacją w pociągu?
Życie prowokuje nas czasami do zawieszenia swoich planów i zrobienia czegoś, czego nie chcemy, lub powstrzymania się od zrobienia czegoś, co bardzo chcemy zrobić. To jest właśnie coś, co nazwałbym etosem pielgrzyma. Bo turysta powie: „Zapłaciłem ciężko zarobione pieniądze, więc mi się należy”.
A nie należy mu się?
To trochę coś innego. Kiedy mówię o stopniach miłości, nie mam na myśli etapów od gorszego do lepszego. Ewangelia nie jest grą, w której przechodzi się kolejne poziomy. Pan Jezus nie mówi, że ci, którzy kierują się zasadą wzajemności, są złymi ludźmi. Mówi o tym, że jest szersza perspektywa i można w nią wejść, jeśli się chce. Co więcej, niekiedy mylnie uważamy, że jeśli zaczniemy okazywać miłość osobom, które niekoniecznie nas lubią, to w efekcie te osoby, widząc nasze zachowanie, zmienią się i staną się lepszymi ludźmi. Tego ostatniego w Ewangelii nie ma. Może wcale się nie zmienią, a może nawet nas zlekceważą lub wyśmieją. Pan Jezus pokazuje perspektywę serca, wewnętrznej zmiany, jaka może się w nas dokonać według słów: „Wasza nagroda będzie wielka i będziecie synami Najwyższego” (Łk 6,35).
Najpierw trzeba jednak przełknąć tę gorzką pigułkę tu na ziemi. Czyli na przykład okazać miłość komuś, kto nas obraża.
Nie teoretyzujmy, tylko zejdźmy na ziemię. Ów heroizm, który, jak nam się wydaje, stoi za wymaganiami Ewangelii, zawiesza się często na sprawach banalnych. Wyobraźmy sobie, że ktoś przychodzi do pracy, nie udało mu się wypić w domu kawy, bo akurat z dziećmi był kocioł przy odprowadzaniu do przedszkola i na lekkim nerwie wpada w ostatniej chwili do biura. Liczy na to, że zaraz nadrobi zaległości kofeinowe, tak jak to zwykle ma w zwyczaju, a tu się okazuje, że ekspres jest zepsuty. I co teraz? Może zrobić scenę i przeklinać wszystkich odpowiedzialnych za sprzęt, serwisanta, który nie przyszedł, i tym podobne rzeczy. Może też przełknąć niespełnienie i powiedzieć: „Bywa”. Każdy z nas ma oczywiście swoje przyzwyczajenia i małe rytuały. I nawet nasze złości są prawdziwe. Natomiast „jeśli chcesz”… to możesz pójść krok dalej. Ale wcale nie musisz.
To słowo „bywa” staje się tu niezwykle symboliczne. Zastąpiłbym je w sytuacjach kryzysowych zupełnie innymi stwierdzeniami.
Otóż to! Tylko jeśli ekspres do kawy jest zepsuty, to choćbyś użył najwymyślniejszych przekleństw, on się przez to nie naprawi.
A jak to bywa na camino?
Będąc na pielgrzymce, trzeba dostosować się do warunków, jakie się zastaje. Dobrze to widać na przykład w restauracji, bo wiadomo – każdy pielgrzym musi jeść. Ktoś, kto jedzie tam pierwszy raz, może być zaskoczony, że obiad w restauracjach podawany jest od godziny trzynastej do szesnastej. Potem kuchnie się zamykają, kucharze mają przerwę i wracają o siódmej, ósmej wieczorem, a bywa, że i później. I choćby się waliło i paliło, pomiędzy tymi godzinami oprócz kanapki lub zwykłego burgera obiadu się nie dostanie. To pierwsza rzecz, którą warto szanować. Dodałbym, że na Camino Francés powoli się to zmienia, bo jednak popyt napędza podaż. Liczba pielgrzymów wymusza większą elastyczność.
No i co z tym jedzeniem?
Kuchnie w restauracjach nie gotują jedzenia „na górkę”, tylko jakąś określoną ilość, która zwykle starcza dla wszystkich klientów danego dnia. Jeśli przyjdziesz koło godziny czternastej, to nie ma problemu. Ale już około piętnastej kelner przynosi menu i mówi: „Dzisiaj zostało nam już tylko to”. No i to jest dostosowanie się.
Święty Tomasz z Akwinu powtarzał, że teologia musi być realistyczna. To znaczy najpierw trzeba opisać rzeczywistość, w której żyjemy, i dopiero na tym budować refleksję, a nie na odwrót. W przeciwnym razie grożą nam życzeniowość i idealizm, próbujące nagiąć rzeczywistość do teorii.
Jednak większość z nas lubi być samowystarczalna. Trochę nad tą rzeczywistością panujemy, trochę wiemy, jak ona będzie wyglądać. Nie zdajemy się na przypadek. Chcemy też być tymi, którzy rzeczywistość kreują.
Na camino ląduje się w otoczeniu, w którym można nie znać języka, to po pierwsze. W mieście sprawę załatwia znajomość angielskiego, na prowincji jest z tym trudniej. Stąd nie zawsze znajdzie się ktoś, kto będzie w stanie nam pomóc w sprawach tak oczywistych, jak na przykład plaster na odciski. Trochę pomaga tłumacz w smartfonie, trochę język migowy, ale kiedy pomyślę o swoich pierwszych kontaktach z właścicielami schronisk, to przyznam, że często czułem się bezradny. W codzienności brak znajomości podstawowych słów okazuje się doskwierający.
Wydawać by się mogło, że to nic trudnego poprosić o pomoc.
Paradoksalnie łatwiej jest dawać niż prosić.
No ale jak?
Przypomnij sobie scenę umywania uczniom nóg podczas ostatniej wieczerzy i nerwowe reakcje Piotra – „nigdy mi nie będziesz nóg umywał” (J 13,8) – która jest tylko dowodem na to, że zrobić coś dla innych, to jak najbardziej, ale przyjąć pomoc lub o nią poprosić jest już szalenie trudno. Stąd bierze się mądrość gestu Jezusa. Najpierw przyjmij od Niego, żeby potem cokolwiek dawać innym.
Ktoś może powiedzieć, że to upokarzające tak prosić.
Ale właśnie o to chodzi. Na tym polega budowanie świadomości, że nie jest się samowystarczalnym, że żyje się z innymi i nikt nie jest samotną wyspą.
To trochę przypomina sytuację, kiedy ktoś kogoś przeprasza. Dla nas to często znaczy, że przegrał, bo się pokajał i przyznał do błędu. A przecież jest inaczej, właśnie wygrał, mając odwagę przeprosić. Wygrał siebie.
Swoją drogą, zdarzyło mi się kilka razy podczas liturgii Wielkiego Czwartku być tym, którego nogi są umywane. Przeor klasztoru prosi zawsze braci, by usiedli w trakcie liturgii i dali sobie umyć nogi. To jest mocny gest, trochę teatralny, ale z głębokim przesłaniem. Za każdym razem, kiedy biorę w tym udział, mam poczucie ogromnego skrępowania. Wiadomo oczywiście, że nasze nogi są w Wielki Czwartek wyszorowane, zadbane, wypachnione. Ale kiedy je pokazujesz przy innych, to jesteś trochę bezbronny, obnażony na oczach całego kościoła. I niełatwo to przyjąć, przełknąć, przetrawić. Słyszałem o takich liturgiach, podczas których nikt nie jest wyznaczony i kiedy nadchodzi ten moment, ci, którzy ją prowadzą, mówią, że jeśli ktoś chce, to może podejść. To jest dopiero mocne. Taka liturgiczna łapanka.
Chcielibyśmy przyjmować, ale na swoich zasadach, dobrze rozumiem?
Kiedyś, podczas wędrówki Cammino di Assisi do grobu Świętego Franciszka, bo są też trasy we Włoszech, stanęliśmy w małym miasteczku przytuleni do chłodnej ściany, żeby osłonić się przed prażącym słońcem. Włochy są jeszcze cieplejsze niż Hiszpania, rzadko pada tam deszcz, więc generalnie jest sucho i duszno. Zmęczeni zastanawialiśmy się, co dalej. W pewnym momencie z jednego domu wyszła kobieta, która przyniosła nam spory kosz jedzenia i powiedziała, że jeśli chcemy, to możemy się odświeżyć u niej w łazience. Zaczęliśmy się krygować, że nie trzeba, że po co, że jesteśmy pielgrzymami. Ona na nas spojrzała i łamanym angielskim stwierdziła: „Co z was za pielgrzymi, skoro nie chcecie przyjąć tego, co wam daję”. Te słowa postawiły nas do pionu, bo miała świętą rację. To był dosłowny cytat ze Świętego Pawła z Listu do Filipian: „Umiem cierpieć biedę, umiem i obfitować. Do wszystkich w ogóle warunków jestem zaprawiony” (Flp 4,12). I na szlaku tak czasami jest. Raz śpisz tak, że się boisz ruszyć, by łóżko się nie rozleciało, a prysznic wygląda, jakby nikt go nie sprzątał, a czasem zdarza się sen w pięknej, białej pościeli.
Zdarzało ci się na camino, że chciałeś za coś zapłacić, a ktoś odmówił przyjęcia pieniędzy?
Miałem kiedyś taką sytuację. Dziś myślę, że była zabawna, ale wtedy nie było mi do śmiechu. To była niedziela. Ksiądz, który opiekował się kościołem, przyjechał specjalnie, żeby nam go otworzyć, bo na co dzień tam nie urzędował. Dowiedzieliśmy się, że mieszka jakieś dwadzieścia kilometrów od tego miasteczka. Po odprawieniu mszy pożegnaliśmy się i część naszej grupy poszła spać. Po godzinie się zorientowałem, że nie mam swojego telefonu. Został na ambonie w kościele. Masakra. Wybiła godzina dwudziesta pierwsza. Jest niedziela. Co tu zrobić? Dzwonię z czyjegoś telefonu do tego księdza i mówię mu o całej sprawie. Proponuję, że podjadę jutro albo wtedy, kiedy on tam będzie, żeby odebrać swój telefon. Nie ukrywam, że chciałem go mieć szybko przy sobie, bo, sam wiesz, jak to jest bez telefonu. Szczególnie w takiej trasie. Nawet budzika nie masz. Niby uczucie uwalniające, ale jednocześnie irytujące. Czujesz niepokój. Bez telefonu jak bez ręki.
Mówiłeś to hiszpańskiemu księdzu?
Nawet nie musiałem nic tłumaczyć, on od razu zadeklarował: „Jadę”. Zacząłem go stopować, że się umówimy w dogodnym dla niego terminie, ale on się już rozłączył, wsiadł do samochodu i za chwilę był na miejscu z telefonem w ręce. Wtedy zdecydowanym tonem oświadczyłem, że zapłacę za benzynę. Spojrzał na mnie zdziwiony, może nieco zły, jakbym go obraził. Kategorycznie odmówił. I wyszedł. Takie gesty ujmują na długo. Zostają w głowie i mobilizują, żeby samemu takim być.
Takie dobre serce to częsta praktyka?
Kiedy idę z grupą, to najczęściej mszę świętą mamy wcześniej umówioną i ktoś na nas czeka. Ale kiedyś szedłem ze znajomymi. Była sobota, środek dnia, upał niemiłosierny. Wszystko się na tobie klei. Dochodzimy do miasteczka i na tablicy parafialnej znalazłem telefon do lokalnego proboszcza. Zadzwoniłem, powiedziałem, co i jak, że jestem z pielgrzymami i zadałem mu nieco zuchwałe, może bezczelne pytanie, czy mógłby przyjść i otworzyć swój kościół, żebym ja mógł swoim ludziom odprawić mszę. I ten kapłan, jak gdyby nigdy nic odpowiedział: „Dobrze, za chwilę przyjadę”. I kilka minut później faktycznie otworzył nam świątynię. W sobotę o godzinie czternastej! Czas sjesty! Mały krok dla człowieka, a wielki dla ludzkości (śmiech).
Może przejął się losem pielgrzymów?
Być może, a z drugiej strony dla pełnego obrazu nie ma co kolorować rzeczywistości i mówić, że wszystkie rozmowy na camino toczą się wokół tego, że Bóg jest wielki i wszyscy się z tym zgadzamy. No nie. To nie jest seminarium z teologii. Spotykamy ludzi, którzy nie wpisują się w ten scenariusz. Może ich postawa nas rozczarowuje, może wkurza. To z kolei uczy, że mimo naszych szczerych chęci nie zmienimy drugiego człowieka siłą naszej woli. Warto podejść do tego z pokorą, uznać, że każdy ma swój czas, żeby sobie w duszy wszystko poukładać. I niekoniecznie wypada on w spotkaniu z nami.
*
Powyższa rozmowa pochodzi z książki "Rusz duszę. Każdy ma swoje camino". Autorzy: Roman Bielecki OP, Maciej Rajfur. Wydawnictwo eSPe
Od 2026 roku 4 października ponownie stanie się świętem narodowym Włoch.
Tego samego dnia zaplanowano kanoniczne objęcie urzędu przez nowego metropolitę.