Najistotniejsza jest wierność modlitwie. Wchodzimy w nią, zagłębiamy się w ciszę i pokój. W Boga.
I co mi to mówi? To, że medytując czy modląc się cały czas, tylko jednym okiem wpatrywałem się w Boga, drugim zaś w siebie, śledząc dokładnie to, co robię. To jest „myślobserwator”, oko wpatrzone w ja, obserwujące nas samych. Czystość modlitwy prowadzącej do środka polega na tym, że – nareszcie – dwoje oczu kieruje się na Boga i wpatruje się w Niego. Oto zaczynamy wypełniać pierwsze z wielkich przykazań: „Będziesz miłować Pana Boga swego z całego serca swego, z całej duszy swojej...” Lecz ja nie chce tego czynić: ono chce jednym okiem wpatrywać się w siebie – być obserwatorem. Wspiera je cały system wartości obowiązujących w naszym społeczeństwie. Jesteśmy bardzo zorientowani na „rezultat działania”, na „proces produkcji”. Robić coś i nie widzieć rezultatów własnej działalności jest zupełnie obce sposobowi, w jakim zazwyczaj funkcjonujemy, nawet w wypadku modlitwy. Odnajdujemy naszą wartość i potwierdzamy ją wartością naszych działań oraz samej naszej egzystencji, zależnie od „produktywności”. Uwolnić się i zapomnieć o „produkowaniu”, po prostu być i cieszyć się istnieniem, to dar, który praktycznie zatraciliśmy. Nawet nasze wakacje i czas przeznaczony na rekreację traktujemy z tą charakterystyczną, martwą powagą. Nawet jeśli czasem potrafimy rzeczywiście zrelaksować się i po prostu cieszyć się z pójścia na piwo czy na kawę z przyjacielem, albo zapomnieć się, dając głęboki wyraz uczuciu miłości, nie pytając od razu o skutki praktyczne takich przeżyć, o ich „produktywność” – dzieje się tak, bo jesteśmy przekonani, iż takie przeżycia i przerwy są niezbędne dla naprawdę „produktywnego” życia.
Jeszcze jeden czynnik odgrywa rolę. Nie ma skuteczniejszego sposobu, by kogoś zniszczyć niż całkowite, kompletne zignorowanie go. Jeśli z kimś walczymy lub się na niego złościmy, to potwierdzamy jego istnienie i – do pewnego stopnia – ważność, znaczenie, lecz jeśli go zignorujemy – po prostu przestaje dla nas istnieć.
Ja fałszywe, powierzchowne, obserwujące i zdające relację wcale nie chce przestać istnieć, nie chce obumrzeć. Więc „myśl-obserwator” trwa, próbując mieć oko na to, co się dzieje, uzasadnić obecność ja i swoją „produktywność”. Wchodzimy w modlitwę, zagłębiamy się w ciszę i pokój, w Boga. Jeśli wszystko idzie dobrze, nie minie wiele czasu, a „myśl-obserwator” zaczyna dociekać: „Jak się tutaj dostałeś? Jakie dokładnie było twoje postępowanie, byś wiedział, jak osiągnąć to samo jutro?” Bądź: „Zastanawiam się, czy rzeczywiście dobrze to robię? Czy równie dobrze sobie radzę, jak ta dziewczyna obok mnie? Co będę mógł powiedzieć o tym, dzieląc się z innymi? Co zyskuję na tym przeżyciu?” I tak dalej.
W tym przypadku ponownie trzeba skorzystać z trzeciej reguły – i to z pewną bezwzględnością, a nawet z im większą bezwzględnością, tym lepiej. „Myśl-obserwator”, sługa fałszywej miłości własnej i pychy, nie zginie bez walki, i to długiej. Będzie najbardziej zajadłym przeciwnikiem modlitwy prowadzącej do środka, bo sama chce być w Środku. Modlitwa prowadząca do środka jest bardzo prosta, lecz nie łatwa – właśnie dlatego, iż trzeba, by obumarło ja, fałszywe, sztucznie stworzone ja, byśmy mogli być całkowicie ku Bogu. A kto chciałby przestać istnieć?
Czwarty rodzaj myśli nazywam błyskotliwym pomysłem. Najbardziej podatni na nie są ludzie twórczy. Również duchowni. Wchodzimy w modlitwę i – zupełnie nagle – pojawia się! Całe kazanie jest gotowe, projekt ukończony, rozdział się napisał, problem, z którym zmagaliśmy się chaotycznie i nieskutecznie znalazł swoje rozwiązanie, i tak dalej. Wiemy, że gdy śpimy, na jednym poziomie doznajemy głębokiego odpoczynku, a na innym poziomie nasz umysł potrafi cały czas pracować, nawet z większą swobodą, dokonując skutecznie rozmaitych skojarzeń. W przypadku głębokiej modlitwy jest podobnie. Lecz jeśli podczas modlitwy zajmiemy się błyskotliwym pomysłem, rozwiązaniem czy projektem i, pozostawiając na boku modlitwę, zaczniemy nad nim pracować, wówczas – jak myślę – odkryjemy, iż pomysł jest tylko na wpół gotowy, niedowarzony. Natomiast jeśli wiernie będziemy trzymać się trzeciej reguły, uwolnimy się od niego i powrócimy do modlitwy, wówczas pomysł „wynurzy się” później znowu, ukończony, gotowy, by nam posłużyć.
Tak czy inaczej, najistotniejsza jest wierność modlitwie, dzięki niej namacalnie, przez doświadczenie, potwierdzamy wartość modlitwy jako takiej, czyli doświadczamy, iż nie jest zorientowana ona na produktywność, lecz raczej jest początkiem nieba, czystą radością z Boskiej Obecności, Rzeczywistością, dla której jesteśmy stworzeni.
Podczas modlitwy prowadzącej do środka dostąpimy niejednokrotnie wglądu w nasze słabości, namiętności, pragnienia i fabrykowane przez nas samych iluzje. Czas poświęcony modlitwie nie jest przeznaczony na to, by się nimi zajmować. Jeśli będziemy wierni modlitwie i uwolnimy się od zwracania uwagi na to, ile czasu jej poświęcamy, zobaczymy, iż pojawią się w naszej świadomości ponownie, wyraźniejsze i bardziej kompletne, we właściwym czasie – podczas rachunku sumienia lub rozmowy z naszym kierownikiem duchowym. A wtedy będziemy w odpowiedniej sytuacji i obdarzeni łaską, by nad nimi pracować. Jeśli przerwiemy modlitwę, by się nimi zająć, możemy się znaleźć w nie lada kłopocie. Oprócz konieczności radzenia sobie z samymi refleksjami, będziemy zmuszeni poradzić sobie z towarzyszącymi im napięciami, od których Bóg miał zamiar nas uwolnić podczas modlitwy.
Powyższe rozważania prowadzą nas do piątego rodzaju myśli, myśli stresującej. Jak powiedziałem na początku rozdziału, nie da się całkowicie rozróżnić poszczególnych rodzajów myśli. W rzeczy samej, często te, które opisywaliśmy do tej pory, będą „stresujące”, czyli będą myślami, które pojawiły się w sytuacjach i w relacjach wywołujących – w przeszłości bądź nadal – napięcia w naszym życiu.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.