Bycie szczęśliwym ojcem trójki dzieci i ewangelizowanie jest odkrytym powołaniem. Przed dwoma laty został wybrany na odpowiedzialnego swojej wspólnoty Drogi neokatechumenalnej. Pan Bóg postawił go na zupełnie przeciwnym biegunie życia niż 15 lat wcześniej. Jego historia jest przykładem, że każdy może zerwać z niechlubną przeszłością.
W kierunku dna
– Jestem rodowitym wrocławianinem z pokolenia początku lat 70. XX wieku. Wchodziłem w bardziej świadome życie podczas stanu wojennego – rozpoczyna swą opowieść Janusz. W tym czasie nic nie wskazywało na to, że życie młodego chłopaka wywróci się do góry nogami. Do 12. roku życia Pan Bóg był obecny w jego codzienności. Przykład mamy i dziadków sprawił, że Janusz służył do Mszy św. i w jego świadomości były obecne chrześcijańskie wartości. Wszystko zaczęło się zmieniać w momencie, gdy w rodzinie pojawił się alkohol. Tato coraz rzadziej bywał w domu, a jak już w nim był, to często się awanturował i dochodziło do rękoczynów. – Kiedy miałem ok. 15 lat, któregoś dnia tata zagroził mamie. Stanąłem w jej obronie i powiedziałem, że jeśli jeszcze raz podniesie na nią rękę, to go zabiję, po czym uciekłem, aby ojciec miał czas na wyciszenie – wspomina Janusz.
Doświadczając przemocy, zaczął pytać: „Boże, gdzie jesteś?”. – Po jakimś czasie mama z moją młodszą siostrą na ponad rok wyprowadziła się z domu. Ja zostałem z ojcem – opowiada. Od tego momentu coraz większą rolę w życiu chłopaka zaczął odgrywać sport. Najpierw była piłka nożna, a potem boks. – W ringu trzeba liczyć na samego siebie. To, co działo się na treningach, przenosiłem do codzienności. Działałem według zasady, że w życiu trzeba się bić, rozpychać, wojować. Dziś też tak robię, ale ma to zupełnie inny wymiar – uśmiecha się Janusz.
Mając 17, 18 lat, kończąc zawodówkę, chłopak musiał podjąć jakieś decyzje, co będzie robił w życiu. Moment ten przypadł na okres przełomu systemowego w Polsce. – Lata 1991–1992 to był dobry czas na „interesy”. Kontynuowanie kariery boksera nie wchodziło w grę, bo przytrafiła mi się kontuzja kręgosłupa szyjnego. Ojciec pokazał mi swoje środowisko. Dotknąłem półświatka związanego z giełdą – poznałem handlarzy walutą, samochodami i cwaniaków grających w „trzy karty” [rodzaj gry hazardowej przyp. red]. Wsiąkłem w to towarzystwo i w nim zacząłem funkcjonować. W ciągu jednej soboty czy niedzieli zarabiałem tyle pieniędzy, co dyrektorzy państwowych placówek przez cały miesiąc – opowiada. Wtedy do głowy uderzyła mu woda sodowa. – Ze względu na przedślubną „wpadkę”, w wieku 19 lat zawarłem związek małżeński. Zarówno przed, jak i po ślubie nie dochowywałem wierności. Wręcz przeciwnie. Dziś z żoną mamy te sprawy za sobą, przebaczone, ale to nie było łatwe dla niej – kontynuuje Janusz.
Bagno
Złe rzeczy mają to do siebie, że pociągają lawinowo jeszcze gorsze. – Na początku pobić kogoś i okraść to był problem, ale po jakimś czasie wyjaśnienie porachunków i zostawienie zakrwawionej osoby na ulicy nie robiło wrażenia – wspomina. Sprawy posuwały się dalej. W latach 1993–1994 era związana z giełdami samochodowymi zaczęła się kończyć. Ze względu na coraz mniejsze pieniądze Janusz zaczął się rozglądać za inną „dochodową działalnością”. – Przyłączyłem się do grup chłopaków jeżdżących na Zachód. Po co? Na sklepy. Byłem tzw. szopenfeldziarzem – okradaliśmy je w ciągu dnia. Wchodziło się, wynosiło na różne sposoby, ile się da towaru, i… dalej, w teren – opowiada.
Ten proceder trwał ok. 1,5 roku. Jego konsekwencją był miesięczny pobyt w więzieniu we Francji. Po powrocie do Polski Janusz związał się z ekipami kradnącymi samochody. Ile ich ukradł? – Sporo. To przynosiło pokaźne zyski. We Wrocławiu działało wiele takich grup, a ja współpracowałem z kilkoma – mówi. W 1996 r. w stolicy Dolnego Śląska ścierały się wpływy różnych grup przestępczych. – W tym nie brałem czynnego udziału, ale wiedziałem o kilku wybuchach i strzelaninach. W tym okresie w mieście ostro wchodziły narkotyki. Pojawiły się one również w moim życiu – mówi Janusz. – Najpierw marihuana, potem kokaina, przy ciągłym spożywaniu alkoholu.
Najdłuższy ciąg trwał u mnie 8 miesięcy. Dzień w dzień chodziłem zaćpany i nie trzeźwiałem. Człowiek w takim stanie jest zdolny do zrobienia wszystkiego, aby zarobić – mówi. Narkotyki były łatwym źródłem dochodu. Wraz ze „wspólnikiem” należeli do tzw. górnej półki – ludzi z miasta. Dla nich pracowało kilkunastu dealerów. – Ja się bawiłem tylko w „trawę”. Po latach widzę, że w związku z moimi rozlicznymi występkami cały czas miałem jakieś skrupuły, moralnego kaca, które, dzięki Bogu, nie znikały z mojego serca. To dobrze, bo ci, którzy ich nie mieli, odsiadują dziś w więzieniach pokaźne wyroki lub… nie ma ich na tym świecie, bo zniszczyli swoje zdrowie i życie. To było bagno! – podkreśla Janusz.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.