Czyli powrót do klasyki. I to podwójny.
Bo raz, że to kolejna (siódma już!), ekranizacja jednej z najbardziej znanych powieści Henryka Sienkiewicza (a może w ogóle najbardziej znanej na świecie polskiej książki). I dwa, że próba zmierzenia się z „ekranizacją wzorcową”. Filmem z 1951 roku, który do dziś pozostaje jedną z najlepszych i największych kostiumowych superprodukcji w dziejach Hollywood.
Tamten film trwał niemal trzy godziny. Tymczasem obraz, który mamy okazję oglądać teraz, ma niespełna 1,5 godziny. A więc skrót. Kondensacja. I – co wielu może zaskoczyć – animacja komputerowa.
Technika to specyficzna. Najczęściej kojarząca się z grami komputerowymi (stąd sporo niepochlebnych, internetowych komentarzy na temat zwiastuna filmu). Tymczasem całość naprawdę się broni.
Owszem, konwencja jest swoista, ale też twórcy niczego przed nami nie udają, a tak było np. w piątej części przygód Indiany Jonesa, czy „Irishmanie” Martina Scorsese, gdzie odmłodzeni komputerowo Harrison Ford i Robert De Niro wyglądali tragicznie, sztucznie, by nie powiedzieć idiotycznie. Nie dało się ich (ich?) w tych scenach oglądać.
Tu jest inaczej. To film od początku do końca animowany, bardzo ciekawie (ekspresyjnie) dubbingowany, z przebogatą ścieżką dźwiękową, na której znalazła się nie tylko tzw. muzyka ilustracyjna, ale też np. utwory hip-hopowe („Do miłości” w wykonaniu rapera Soboty), czy religijne, etno (kapitalna kompozycja Pospieszalskich „Agnus Dei”).
Wszystko to sprawia, że film ogląda się naprawdę nieźle. No ale przy takim scenarzyście jak Sienkiewicz, trudno by było inaczej. Wszak to jego bohaterów, pomysły i zwroty akcji oglądamy na ekranie.
Jest też to co zawsze w biblijnym kinie sandałowym, czyli antyczny Rzym, uczty, maszerujący legioniści, westalki, dzikie koty w pałacowych wnętrzach…
A chrześcijanie? Oczywiście też. Choć święci Piotr i Paweł tylko migają na ekranie. Ale już taki urok tych produkcji. To romantyka i melodramatyczność zwykle są w nich na pierwszym planie. Co zresztą ciekawie uzasadnia Monika Janc, jedna z koproducentek filmu, mówiąc tak:
- Chcieliśmy zainspirować wszystkich do pytania, czym jest miłość. Nie ma znaczenia, czy jesteś chrześcijaninem, muzułmaninem, buddystą, hinduistą czy też niewierzącym. W tej historii każdy znajdzie coś dla siebie, ponieważ Bóg Ojciec kocha każdego z nas.
Więc tym bardziej warto obejrzeć. A już tak na koniec, zupełnie prywatne wyznam, że mnie najbardziej w całym filmie podobał się Chilon. Tak jak w klasycznej wersji z 1951 cały show skradł Neron, w którego wcielał się Peter Ustinov, tak tutaj kapitalny jest Chilon, przywodzący na myśl Golluma z „Władcy pierścieni”, a mówiący głosem Jarosława Boberka.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.