Udział agentów bułgarskich służb specjalnych w organizowaniu zamachu na Jana Pawła II jest wiarygodną hipotezą. Bułgarzy byli tylko kolejnym ogniwem realizatorów – podkreśla dr Andrzej Grajewski.
Wybitny historyk i dziennikarz „Gościa Niedzielnego” w rozmowie z KAI wyjaśnia, dlaczego zeznania zamachowca Ali Agcy są prawdziwe. Na rynku księgarskim ukazała się książka z 37 protokołami przesłuchań zamachowca z obszernym wstępem dr Grajewskiego, który jest rekonstrukcją dramatycznych wydarzeń.
KAI: W swojej książce na temat zamachu na Jana Pawła II opowiada się Pan za hipotezą o „bułgarskim śladzie”. Dlaczego spośród wielu innych ta wersja najbardziej Pana przekonuje?
Dr Andrzej Grajewski: Ponieważ „narracja” Ali Agcy jest logiczna. W protokołach z przesłuchań zamachowiec, opisując planowanie zabójstwa Jana Pawła II mówi o konkretnych osobach od pierwszego spotkania z bułgarskimi agentami w hotelu Witosza w Sofii w lipcu i sierpniu 1980 r., aż po późniejsze jego kontakty w Rzymie z agentami, zamieszanymi w zamach.
Cały wywód tworzy zwarty i logiczny ciąg, osoby, o których mówi nie są postaciami zmyślonymi przez niego, on znał bułgarskich agentów pod nazwiskami operacyjnymi. Dopiero w czasie drugiej fazy śledztwa, gdy pokazano mu album ze zdjęciami Bułgarów, pracujących w ambasadzie tego kraju w Rzymie, została ustalona prawdziwa tożsamość osób, z którymi się kontaktował. Zamachowiec znał ich adresy, z większą lub mniejszą dokładnością opisywał ich wygląd i ich mieszkania, w których przebywał. Nie mógł sobie tego wymyślić, a teza, że ktoś mu to wszystko podpowiedział jest absurdalna, ponieważ nikt nie byłby w stanie wymyślić fabuły tak spójnej i pełnej tylu różnych niezwykłych okoliczności i szczegółów.
Śledztwo zaś potwierdziło, że osoby, które Agca wskazał jako współautorów zamachu, przebywały 13 maja 1981 r. w Rzymie. Ale cały akt oskarżenia współorganizatora zamachu Sergieja Antonowa opierał się na słowach Agcy, więc w momencie, w którym zamachowiec je odwołał na sali rozpraw, wytrącił oskarżycielowi główny atut – „bułgarski ślad” nie został osądzony. Jednak trop bułgarski nie jest najważniejszy. Bułgarscy bezpieczniacy tego zamachu sami nie wymyślili, oni byli wykonawcami, kluczowy dla zrozumienia, dlaczego Jan Paweł II „musiał” zginąć, jest trop sowiecki. Sowieckie służby były prawdziwym mózgiem operacji...
...czyli ci, którzy mieli największe korzyści z zamordowania Papieża...
– To właśnie jest trop, który kieruje do Bułgarów, a konkretnie – do pytania w jaki sposób przyszły zamachowiec i bułgarscy agenci skontaktowali się ze sobą. I tu pojawia się wątek sowiecki i postać majora Władimira Kuziczkina, który wiosną 1980 r. spotyka się z Agcą w Teheranie, przekazując mu nazwisko, adres i telefon nie Bułgara, a Rosjanina, pracującego w radzieckiej ambasadzie w Bułgarii, Milinkowa, (w swych zeznaniach Agca mówił Malenkow). Kolejny sowiecki agent w tym łańcuchu... Bułgarzy byli tylko kolejnym ogniwem realizatorów.
Z tego wniosek, że zamachowca „wybrali” sowieccy agenci. Bułgarskie służby przejęły kandydata do realizacji zamachu?
– Kluczowe jest tu rozeznanie kontaktów między bułgarskimi służbami a turecką mafią, z którą w latach 70. i 80. robili wspólnie wielkie interesy – handlowali bronią, przemycali narkotyki.
Przyjmując, że za całą operacją stał Kreml, należało zrobić wszystko, aby skierować trop zamachu jak najdalej od „centrali”. Wymyślono więc w miarę bezpieczny sposób – bułgarscy agenci mieli kontakty z tureckim półświatkiem, który miał też zakorzenienie w prawicowych ekstremistach, czyli organizacji „Szarych Wilków”.
To spośród nich wydobyto człowieka, którego biografia nie kojarzyła się z lewicą czy wschodnimi służbami specjalnymi, a raczej, biorąc pod uwagę, że „Szare Wilki” miały kontakty ze służbami własnego kraju, kierowały uwagę na Zachód. Ten trop zresztą cały czas jest wykorzystywany w badaniach i książkach, które ukazują się do dnia dzisiejszego i stawiają zupełnie absurdalną tezę, że za zamachem Jana Pawła II stali islamscy fanatycy. Tylko, że wśród postaci, które kręciły się wokół Agcy nie było doprawdy ani jednego człowieka o choćby śladowej religijności – byli to mafiozi, nacjonaliści, międzynarodowi geszefciarze, ludzie ze służb specjalnych, i ani jednego człowieka, który miałby jakiekolwiek odniesienie do religii. Można teoretycznie założyć, że byli w zamachu także czynni ludzie, o których Agca w ogóle nie wspomina, ale wydaje mi się to jednak mało prawdopodobne. Stawiam tezę, że na pewnym etapie śledztwa Agca zaczął mówić jak było naprawdę, a potem nagle zmienił front, ponieważ został postraszony przez dwóch bułgarskich sędziów, którzy go przesłuchiwali w 1983 r. w więzieniu Rebbibia.
Do jednego z nich, Stefana Markowa Petkowa – choć nie bezpośrednio – dotarł sędzia z IPN i on potwierdził dwa istotne fakty, że Pektow zna język turecki i że w pewnym momencie został sam na sam z Agcą. To ten człowiek właśnie rozmawiał z zamachowcem.
I tu są dwie wersje – Agca mówił, że sędzia Petkow go straszył, że jeśli będzie mówił o prawdziwych organizatorach zamachu, zginie on oraz jego rodzina w Turcji. Petkow zaś twierdzi, że Agcy nie straszył – czyli mamy słowo przeciwko słowu. Ale logiczne jest, że Turek sobie tego nie wymyślił. Powstaje pytanie, dlaczego nadzorujący śledztwo sędzia Illario Martella w ogóle dopuścił do tego, że ci panowie zostali sam na sam. Rola tego sędziego jest w ogóle dla mnie niezrozumiała, np. gdy straszy Agcę, gdy ten zaczyna mówić o planowanym zamach na Lecha Wałęsę i przypomina mu o odpowiedzialności karnej w razie, gdyby okazało się, że są to oszczerstwa. Na to tajemnicze zachowanie Martelli może rzucić światło znamienny szyfrogram polskiego wywiadu jeszcze przed sformułowaniem aktu oskarżenia wobec Siergieja Antonowa. Polski wywiadowca informował swoją „centralę”, że Amerykanie są przekonani, że nic z tego procesu nie wyjdzie, prawda nie wyjdzie na światło dzienne. To znamienne dla klimatu, który panował wokół procesu – Zachodowi nie zależało na wyjaśnieniu tej sprawy.
Poinformował o tym dyrektor Biura Prasowego Stolicy Apostolskiej, Matteo Bruni.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).