"Ktoś wykorzystał naszą historię do promowania aborcji, my tego nie chcemy" - powiedzieli Magdalena Jaśkiewicz i jej mąż Daniel.
Ich historia pojawiła się w wielu mediach, które zaczerpnęły ja z instagramowego profilu lekarki-ginekologa , która prowadziła ciążę. („Położnik bez lukru", alicjammmmm - konto to obecnie już nie istnieje.) Lekarka przedstawiła swą pacjentkę jako ofiarę wyroku Trybunału Konstytucyjnego, który wziął w obronę życie nienarodzonych dzieci chorych i niepełnosprawnych. "Kaju Godek możesz być z siebie dumna" - pisała sarkastycznie.
Nie zgadzają się z tym rodzice, których historia została opisana - Magdalena Jaśkiewicz i jej mąż Daniel. - Ktoś wykorzystał naszą historię do promowania aborcji, my tego nie chcemy. We wpisie p. Alicji został dodany jej proaborcyjny światopogląd. Zgodziliśmy się, aby opisała błędy położników przy opatrywaniu mnie po porodzie (żeby młodsi lekarze mogli się dokształcić), ale nie na to, aby robiła z nas ofiary wyroku Trybunału Konstytucyjnego. Bo nimi nie jesteśmy - powiedzieli w rozmowie opublikowanej na stronie Fundacji Życie i Rodzina, w której zarządzie jest Kaja Godek.
Oto tekst tej rozmowy:
Głównym bohaterem jest Państwa córka. Opinia publiczna dostała szczątkowe, przerażające informacje o jej chorobie. A przecież była ona człowiekiem, dzieckiem. Jak Państwo wspominacie córeczkę?
Magda: To była nasza kochana córeczka, o której jak się dowiedzieliśmy, że jest razem z nami, choć jeszcze w brzuchu, to bardzo się ucieszyliśmy. Ja się wzruszyłam. Naszym pierwszym dzieckiem jest syn i pomyślałam, że fajnie będzie mieć teraz córkę. Kiedy się urodziła, to było ważne przywitać ją, zobaczyć. Była malutka, bezradna. Mieliśmy ochotę ją przytulać i patrzeć na nią.
Daniel: Pani doktor neonatolog powiedziała, że jest podobna do żony. Chociaż wygląd naszej córeczki z racji choroby – to była dysplazja tanatoforyczna – był też trochę zmieniony: miała krótsze rączki, krótsze nóżki, trochę zniekształconą głowę, również mniejszą klatkę piersiową, co było przyczyną śmierci, bo płuca miały zbyt mało miejsca, żeby się rozwinąć. Zawinięto ją jednak w chusty i wcale nie było tego widać. Ten moment po porodzie był pięknym przeżyciem. Została położona na piersi żony. Słuchając bicia serca swojej mamy, doświadczając naszej czułości i miłości, mogła odejść.
Czy mogliby Państwo opowiedzieć więcej o chwili, gdy dowiedziali się, że coś jest z córką nie tak? Jakie towarzyszyły Pani uczucia? Jaka była reakcja otoczenia? Czy ktoś z personelu medycznego sugerował możliwość zabicia dziecka (czy jak to się mówi: „terminacji ciąży”, „zakończenia ciąży”)?
Magda: Byłam na badaniach prenatalnych tu, gdzie mieszkamy. Pan doktor zauważył nieprawidłowości. Powiedział, że dziecko będzie miało achondroplazję, czyli karłowatość. To była pierwsza diagnoza. To był dla mnie szok. Przyszła druga pani doktor, zadawała mi pytania, a ja w ogóle nie rozumiałam, co do mnie mówi. Byłam w takim szoku, że nie potrafiłam złożyć zdania. Kiedy pan doktor zaczął opisywać USG, łzy leciały mi ciurkiem. Miałam ochotę nigdy tam nie wracać. I pamiętam, że pojawiła się we mnie złość i myśl: „Tylko nie powiedz mi, żeby zrobić krzywdę mojemu dziecku”. Słyszałam wiele różnych historii, temat aborcji jest teraz głośny. Bałam się, że mi to zaproponuje, a to wywołałoby we mnie bardzo trudne emocje. Naturalnie widzę w sobie mechanizm bronienia tego dziecka, które we mnie było. Mojej córeczki.
Kilka dni później poszłam do pani doktor, która prowadziła moją ciążę. Ona skierowała nas do specjalisty z Warszawy, do którego przyjeżdżają pacjentki z całej Polski w celu zdiagnozowania choroby dziecka. Pojechałam do niego i potwierdził on podejrzenia mojej lekarki. Myślę, że do niego jechałam już oswojona z myślą, że dziecko może umrzeć po porodzie. Pani doktor, która mnie prowadziła, kazała mi zaznaczyć na samym początku wizyty u niego, że jestem katoliczką i chcę urodzić to dziecko. Byłam zszokowana tym zaleceniem, ale poznawszy pana doktora z Warszawy, zrozumiałam. Był bardzo niedelikatny. Na moje słowa, że dziecko ma podejrzenie dysplazji, a ja jestem katoliczką i chcę je urodzić, powiedział, że dobrze, szanuje moją decyzję tak samo jak innych głupich kobiet, które takie ciąże chcą donosić – tak określił kobiety, które mają chore dzieci. „Jak chcą, niech sobie rodzą te downy” – to są jego słowa. Stwierdził, że ta ciąża nadaje się na terminację, ale to moja decyzja. Zszokowało mnie, że w taki sposób można się wypowiadać o dzieciach. Mówił do mnie, do matki, która ma chore dziecko. Bez współczucia, bez jakiejkolwiek empatii. Dotknęło mnie to. W trakcie ciąży mieliśmy do czynienia z kilkoma lekarzami. Co najmniej połowa tych spotkań była dla nas trudna. Na szczęście są też tacy, którzy otaczają kobietę w ciąży z chorym dzieckiem opieką i wsparciem. Doświadczyliśmy tego szczególnie, gdy skontaktowaliśmy się później z warszawskim hospicjum.
To musiało być szczególnie trudne, że trzeba z jednej strony radzić sobie z trudnymi uczuciami, a z drugiej wysłuchiwać impertynencji lekarzy…?
Magda: Na pierwszej wizycie po usłyszeniu diagnozy myślałam tylko o tym, żeby moje dziecko nie umarło. Bardzo to przeżyłam – najgorsze będzie dla mnie, jeśli ono umrze. Ale moje myślenie zmieniało się w czasie ciąży. Kiedy dopuściłam już do siebie myśl, że ono może umrzeć, stwierdziłam, że najtrudniejsze będzie to, że może cierpieć po porodzie. Powiedziałam o tych obawach w hospicjum perinatalnym. Pani doktor powiedziała, że na ból są w stanie coś poradzić, że moje dziecko nie będzie cierpieć. W czasie ciąży, będąc pod moim sercem, nie cierpi, a po porodzie nie będzie cierpieć, bo mamy w medycynie skuteczne środki, które niwelują ból. Bardzo mnie to uspokoiło. Po wyroku TK widziałam argumenty, które mówiły właśnie o tym, że dzieci, które rodzą się z wadami, cierpią. Uderzyło mnie to, ale okazało się to zwykłą nieprawdą! Nie, te dzieci nie cierpią. Niektórym tak się wydaje, ale rzeczywistość jest inna.
Jak przygotowywali się Państwo na poród i pożegnanie z dzieckiem?
Daniel: Do samego końca towarzyszyła nam nadzieja, że dziecko zostanie uzdrowione. Bardzo dużo osób prosiliśmy o modlitwę i bardzo dużo osób się za nas modliło. Możemy powiedzieć, że to były tysiące osób. Mnóstwo nowenn, mszy, nawet pielgrzymki szły w naszej intencji. Kilku znajomych wzięło naszą córeczkę w duchową adopcję i codziennie się za nią modlili. Bardzo nas to wspierało. Znajomi z pracy zrobili zrzutkę, żebyśmy mieli pieniądze na jeżdżenie po specjalistach. Zawsze znalazł się też ktoś, kto zajął się naszym starszym, gdy musieliśmy jechać na kolejne badania. Czuliśmy, że dużo ludzi jest z nami w tym czasie. Ludzie nie uważali, że rodząc to dziecko robimy coś złego. Rozumieli nas.
Wsparcie modlitewne utwierdzało nas w przekonaniu, że życie naszej córeczki nie jest w naszych rękach. Jej życie dostaliśmy od Pana Boga i On zdecyduje, jak ono się zakończy. Mieliśmy poczucie bezpieczeństwa mimo bezsilności.
Magda: Na początku krępowaliśmy się o tym mówić, ale potem doszliśmy do tego, że to przecież nie jest nic nienaturalnego. Po prostu nasze dzieciątko jest chore. Reakcje ludzi były różne. Pozostał nawet żal do niektórych znajomych. Jedna osoba spytała: „To co wy teraz zrobicie po tym wyroku Trybunału?”. Tak jakby od razu skazała nasze dziecko na śmierć. Ja się bardzo zdziwiłam, kiedy mówiła, że jestem bohaterką. Ja powiedziałam wtedy, że jestem po prostu normalna – nie zabiję swojego dziecka. Niektórzy się jednak dziwili. Pytali: „To jaka będzie wasza decyzja?”. Ja mówię: „No a jaka może być? To nie decyzja, tu nie ma o czym decydować.”
– Państwa historia trafiła do opinii publicznej jako oskarżenie ruchu pro-life i konkretnie Kai Godek. Jaki jest Państwa stosunek do obrońców życia? Czy po przejściach związanych z chorobą i śmiercią dziecka, a także po przeżyciu poważnych dolegliwości fizycznych po tej ciąży chciałaby Pani mieć w przyszłości możliwość zabić kolejne swoje dziecko?
Magda: Ja bym się nigdy nie odważyła „dokonywać wyboru”. To w ogóle nie jest w mojej kompetencji. Nie mamy władzy, żeby to życie przerwać. Możemy jedynie otoczyć to dziecko miłością, przyjąć je, pokochać. Aborcja sprowadziłaby dużo gorsze cierpienie.
My jesteśmy zdecydowanymi przeciwnikami aborcji. Podpisujemy wszystkie projekty ustaw, które mogą ukrócić ten straszny proceder, podpisywaliśmy też ustawę „Zatrzymaj Aborcję” – tę przeciw aborcji eugenicznej. Co roku też adoptujemy duchowo dziecko. Przeżywamy duży ból, że te dzieci nie są chciane. Jesteśmy wdzięczni obrońcom życia, w tym Kai Godek za ich działania.
– Co chcieliby Państwo przekazać kobiecie, która dowiaduje się o śmiertelnej chorobie swojego nienarodzonego dziecka?
Daniel: Doświadczenie aborcji spowoduje poważne skutki w psychice kobiety. Za mało się mówi o syndromie poaborcyjnym. Nie jest to nagłaśniane, bo niektórym środowiskom na tym zależy. To dziecko jest chore nie ze swojej winy, a najbliższa rodzina może je teraz otoczyć miłością i dać mu to, czego ono na ten czas będzie potrzebowało.
Magdalena: Ja bym poprosiła tę kobietę, żeby nie zamykała się w swoim smutku. Żeby mimo oporu, który się pojawia, wyszła do ludzi i poszukała pomocy. Nie pytaj: „Dlaczego?” tylko: „Co mogę teraz zrobić?”. Trzeba zastanowić się, co w tej sytuacji jest największą trudnością i poszukać pomocy. Ja znalazłam opiekę psychologiczną, i medyczną. Kiedy pojawiały mi się jakiekolwiek wątpliwości, miałam zaufane osoby. Nie byliśmy zamknięci. Byliśmy razem z przyjaciółmi, mówiliśmy o swoim cierpieniu, o tym, co przeżywamy. Mówiliśmy, gdy czegoś potrzebowaliśmy.
Daniel: Ludzie wokół chcą pomagać. My widzimy to po sobie – dużo lepiej znosiliśmy tę sytuacje, korzystając z pomocy. Jeśli rodzice dowiadują się, że dziecko ma wadę letalną, to dobrze by było, żeby przygotowali jakieś pamiątki po dziecku – kocyk, którym było owinięte, odcisk rączki, nóżki. Może to pomóc przeżyć rozłąkę i tęsknotę. My takie rzeczy porobiliśmy. Mamy filmik z chrztu, którego ja dokonałem. To zostaje jako pamiątka i my możemy do tego wrócić za każdym razem, kiedy tego potrzebujemy. Traktujemy naszą córeczkę jako członka naszej rodziny. Fizycznie jej z nami nie ma, ale jest częścią naszej rodziny.
Magdalena: Ona w ogóle bardzo mocno odbiła się w naszym życiu. My nie jesteśmy w stanie o niej zapomnieć. Ona zawsze będzie obecna w naszym sercu, my zawsze ją będziemy kochać, zawsze ją będziemy odwiedzać na cmentarzu. Ona jest z nami.
Nie wolno zabijać chorych dzieci! Pacjentka pani „Położnik bez lukru” prostuje historię z Instagrama.
Jak Państwa starsze dziecko przeżyło całą sytuację?
Magda: Synek nie ma nawet dwóch lat, więc nie pełni rozumie, co się stało, ale bardzo to przeżywa. Jest w tej sytuacji razem z nami od początku, bo my nic nie ukrywaliśmy. Mówiliśmy mu normalnie, że w moim brzuchu jest Anastazja, twoja siostra, ale nie wiadomo, co się wydarzy – czy zostanie z nami, czy pójdzie od razu do Nieba. Gdy wyszliśmy ze szpitala, pokazaliśmy mu zdjęcie: „Zobacz, to jest Anastazja. Anastazja poszła do Nieba”. On, jak zobaczył to zdjęcie, od razu ją pocałował. Przytulił i pocałował. Wiedział, że to jest ktoś dla niego bliski. Okazał w ten sposób miłość. Zabraliśmy go też na ostatnie pożegnanie przed pogrzebem w kaplicy, żeby mógł ją zobaczyć i się wspólnie z nami jeszcze raz z nią pożegnać. Kiedy ją zobaczył, to od razu chciał ją przytulać. Cieszył się bardzo na jej widok. Tłumaczyliśmy mu, że Anastazja śpi, żeby pomóc mu to trochę przeżywać. On jeszcze nie rozumie śmierci. Anastazja śpi, Anastazja jest w Niebie. Być może on tę sytuację lepiej rozumie niż my. U nas dominuje tęsknota, smutek z powodu rozłąki. Chcielibyśmy, żeby była z nami, żebyśmy mogli ją przytulić. A on to chyba widzi tak, że Anastazja jest w Niebie i jej dobrze.
Czy mogłaby się jeszcze Pani odnieść do samego porodu, który był ciężki i do tego, że lekarze się z Panią nieumiejętnie obeszli?
Magda: Przede wszystkim ten poród był łatwiejszy od pierwszego. Dużo lepiej go wspominamy. Uważam za odważne to, co napisała pani doktor Alicja na Instagramie (Położnik bez lukru), że zostałam nieumiejętnie zszyta, bo podważało to kompetencje lekarzy, którzy mnie szyli. Ale ja do nikogo nie mam żadnych pretensji. To nie jest najważniejsza rzecz w życiu. To jest normalne powikłanie, które zdarza się, które jest związane z porodem – nie z chorobą dziecka. To mnie bardzo dotknęło – narracja, która mówi, że moje obrażenia to wina mojego dziecka. Nie! To nie jest wina Anastazji. To jest powikłanie, które pojawia się przy porodach. Być może ginekolodzy potrzebują dodatkowych kursów z szycia pacjentek? Niech się uczą, niech też szanują każdą pacjentkę i nikomu nie mówią, że obrażenia po porodzie to wina dziecka…
zycieirodzina.pl Grób AnastazjiNie było ono związane z zastąpieniem wcześniejszych świąt pogańskich, jak często się powtarza.
"Pośród zdziwienia ubogich i śpiewu aniołów niebo otwiera się na ziemi".
Świąteczne oświetlenie, muzyka i choinka zostały po raz kolejny odwołane przez wojnę.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.