Chyba coś w tym jest. A przynajmniej było.
W ubiegłotygodniowym felietonie namnożyło mi się nazw rozmaitych stacji telewizyjnych, ale nie padła ta najważniejsza: MTV 90s. Wskoczyła niedawno na miejsce kanału MTV Rocks. Tylko kto dziś jeszcze ogląda jakieś MTV?
W latach ’90 - co innego. Stacja ta rzeczywiście była dla nas wtedy oknem na świat, a tworzone wówczas teledyski pod względem budżetu, efektów specjalnych, czy pomysłowości twórców, przebijały niejeden film fabularny.
Później niestety nastąpiło załamanie. Pojawił się internet, ludzie muzykę raczej sobie ściągali, niż kupowali, z czym przemysł muzyczny długo nie potrafił sobie poradzić. Dopiero pojawienie się płatnych serwisów streamingowych nieco poprawiło sytuację. Ale nie na tyle, by wrócić do tworzenia drogich, spektakularnych klipów. Zresztą nie miałoby to chyba nawet sensu.
Dziś teledyski najczęściej ogląda się na ekranach telefonów komórkowych, więc kręci się je teraz nieco inaczej, niż w latach ’90. Zachwycające pejzaże i monumentalne scenografie nie są już nawet potrzebne, bo i tak niewiele się z nich na smart-ekraniku zobaczy. Teraz klipy muszą być bardziej uproszczone wizualnie – pstrokate i wyraziste. W związku z czym oglądanie ich później na wielkich telewizyjnych ekranach też raczej odpada. Oczopląs gwarantowany.
Stąd też moja radość z pojawienia się kanału MTV 90s. Bo znów można obejrzeć te wszystkie stare, dobre klipy i pozachwycać się gatunkiem, który wówczas najlepiej chyba oddawał ducha swoich czasów. Był kapitalną kroniką tamtej dekady, inspiracją dla kina i frajdą, jaką dziś czerpie się z seriali.
Hedonizm, imprezowanie i wieczne wakacje? Pewnie, że sporo klipów wyglądało właśnie w ten sposób. Ale przecież nie wszystkie. Takie np. „Losing My Religion”, w którym mnóstwo postaci świętych, anielskich, mitologicznych. Wokalista grupy R.E.M. niby zarzekał się, że nie chodziło mu o religię, czy utratę wiary, a jednak wyśpiewał jakąś prawdę ważną dla laicyzujących się wówczas na potęgę społeczeństw zachodnich.
Eric Clapton w „Tears In Heaven” próbował sobie poradzić z osobistą tragedią i żałobą. Natomiast Elton John, po śmierci księżnej Diany, pomagał z żałobą uporać się całej Wielkiej Brytanii, gdy śpiewał „Candle in the Wind”.
Ciekawy to był czas na Wyspach. Brytyjczycy znów, jak w latach ’60, zaczęli „dominować”. W futbolu Manchester United i Arsenal Londyn nie miały sobie równych, w kinie „Cztery wesela i pogrzeb”, „Trainspotting”, „Rozważna i romantyczna”. W literaturze Hornby, Fielding, Rowling (czyli m.in. Harry Potter i Bridget Jones). A w muzyce to już w ogóle dzieli i rządzili. Spice Girls i inne girls bandy w popie, Oasis i inne britpopowe zespoły w rocku. Cały ten ruch, prąd kulturowy zwany Cool Britannia w rozkwicie. I nagle dzieje się coś tragicznego, ktoś ginie i duch z narodu uchodzi.
„Candle in the Wind” było swoistym hymnem i pożegnaniem z tamta epoką. Ja dziś jednak, na koniec, proponuję inny hymn. Jeden z moich ulubionych utworów z tamtych czasów. MTV 90s jak nic!
Parlophone Records Blur - The Universal
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.