Jesteśmy jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówią o sobie wietnamscy katolicy
Ta góralska rodzina Hmongów nie zgodziła się podpisać deklaracji wyrzeczenia się wiary Mam spakowaną walizkę
O. Khai czasem sprawia wrażenie, jakby zasadzki komunistów nie robiły na nim wrażenia. Jednak kiedy dwa dni później jedziemy razem z nim do Lang Son, tuż pod granicę z Chinami, zabiera ze sobą „obstawę”, trzech zaufanych parafian. – Zawsze w dłuższą trasę jadę z chłopakami, w razie gdyby policja chciała mnie zatrzymać. Albo jadę z taksówkarzem katolikiem. Często nas zatrzymują, biorą kierowcę na bok i wypytują o wszystko, a on mi potem zdaje relację – mówi z szelmowskim uśmiechem. – W pokoju na parafii mam zawsze spakowanych kilka niezbędnych rzeczy, tak na wypadek gdyby po mnie przyszli. Jestem przygotowany na więzienie, nie boję się tego – mówi z pewnością w głosie. Został księdzem 10 lat temu, ale władze przez dłuższy czas tego nie uznawały.
– Dopiero od niedawna działam legalnie, ale w dowodzie mam wpisane, że jestem rolnikiem, a nie księdzem – śmieje się głośno. Przełożeni proponowali mu wyjazd do Rzymu na studia z teologii moralnej, ale władze zatrzymały jego paszport i nie pozwolili mu wyjechać. Do dziś paszportu nie odzyskał. – Pewnie gdybym teraz chciał wyjechać, dostałbym pozwolenie. Ale z powrotem już by mnie nie wpuścili, oni wolą pozbyć się takich jak ja – mówi. I wspomina dwóch redemptorystów, którzy pod koniec lat 50. przepadli w obozach koncentracyjnych. Do dziś nie odnaleziono ich ciał. Jeden z nich, brat Marcel Van, być może wkrótce zostanie ogłoszony błogosławionym. W obozie, za pomoc duszpasterską wśród więźniów, został pobity na śmierć przez służbę bezpieczeństwa. – Większość obozów koncentracyjnych komuniści już zniszczyli, żeby zakryć swoje poprzednie zbrodnie. Ale cały nasz kraj jest nadal jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówi już bez uśmiechu na twarzy.
Między sierpem a młotem
Lang Son znajduje się pod wyraźnym wpływem komunistów wietnamskich z jednej i chińskich z drugiej strony. Miasto było zniszczone w czasie inwazji chińskiej w 1979 roku. To tutaj przez pewien okres pracował i tworzył Ho Chi Minh, być może dlatego lokalne władze starają się uczcić to wyjątkowym zapałem w tępieniu religijności. Kościół w wiosce Bin, zniszczony w 1979 roku, został wprawdzie odbudowany, ale wiernych tutaj jak na lekarstwo. – Ludzie się boją, władze naciskają, żeby do kościoła nie przychodzili – mówi mieszkaniec jednego z glinianych domków wokół parafi. On sam jest jednym z niewielu mężczyzn, którzy mają odwagę jeszcze pojawić się w kościele. Proboszcz to dawny żołnierz. Opuścił wojsko, bo, jak mówi, zobaczył, że nie służy ono sprawiedliwości, tylko elicie rządzącej. – A ja chciałem służyć ubogim ludziom – mówi. Nie obyło się bez kłopotów i aż 2 lata musiał czekać na pozwolenie, żeby wstąpić do seminarium.
Codziennie o 16.00 klerycy z seminarium w Hanoi poświęcają godzinę na sport W tym regionie widać wyraźnie, że podziwiane na świecie doskonałe wyniki gospodarcze Wietnamu mają się nijak do poziomu życia zdecydowanej większości mieszkańców. Jesteśmy na samym szczycie góry Minh, ponad 1100 m n.p.m. na samej granicy z Chinami. Trzech murarzy uwia się przy zaprawie i cegłach. Zarabiają dziennie równowartość 5 dolarów przy 10-godzinnej zmianie. To 1 zł na godzinę. Nie potrafią nawet wytłumaczyć, co budują. Dostali polecenie, a 5 dolarów po drodze nie chodzi. – Często tu przychodzą i pytają o różne rzeczy – mói jeden z kleryków. Nasz biskup musiał stawiać się u nich na przesłuchania. Dziś jakby jest spokojniej, ale oni nadal wszystko kontrolują. Ale w naszych sercach nie może być nienawiści. Oni muszą poznać, że imieniem naszej wiary jest miłość. I ta miłość kiedyś zwycięży – mówi z przekonaniem.
O. Peter jest większym sceptykiem: – Nie wierzę w aksamitną rewolucję w Wietnamie. Kraje azjatyckie mają zbyt długą tradycję rządów autorytarnych. Ale z drugiej strony intelektualiści niekatolicy widzą, co dobrego dzieje się w Kościele. Mówią mi, że katolicy są przyszłością tego kraju – dodaje. Adwokat Quan jest optymistą: – Katolicy to dzisiaj prawie 10 proc. społeczeństwa, są dość mocno zjednoczeni i bardzo aktywni. Dlatego też rząd tak bardzo boi się siły Kościoła. Buddyści, którzy stanowią większość, są bardziej rozbici i ulegli władzom. Niestety, większość społeczeństwa chwieje się w zależności od tego, co rząd powie. Ale wierzę, że za 10, 15 lat przyjdą zmiany. Nawet sami komuniści ewoluują, wprowadzili wolny rynek, wiele rzeczy już wygląda inaczej. Trzeba pozyskiwać także komunistów, żeby doprowadzić do zmian – mówi z zapałem.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
To nie jedyny dekret w sprawach przyszłych błogosławionych i świętych.
"Każdy z nas niech tak żyje, aby inni mogli rozpoznać w nas obecność Pana".
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.