Jesteśmy jednym wielkim obozem koncentracyjnym – mówią o sobie wietnamscy katolicy
Tajna Msza w domu w górskiej wiosce Hmongów w północnym Wietnamie Na umówione spotkanie przyjeżdżamy taksówką, ale nie podajemy dokładnego adresu, każemy kierowcy zatrzymać się kilkaset metrów dalej. – Oni i tak wiedzą, że tu jesteście – o. Peter śmieje się, jak z dobrego dowcipu, pokazując umieszczone za słupem policyjne kamery. W gablocie parafialnej ze zdumieniem oglądamy znane już zdjęcia pobitych parafian z miejscowości Dong Chiem, gdzie w styczniu tego roku policja i wojsko, na rozkaz władz centralnych, zniszczyły krzyż na wzgórzu cmentarnym. Polała się krew, choć na szczęście nikt nie zginął. Tutejsi redemptoryści i ich parafianie jeździli tam ze wsparciem. Również zostali pobici. W Tai Ha na wieczornej Mszy w środku tygodnia kościół jest wypełniony młodymi ludźmi. To i tak fenomen, nawet jeśli wziąć pod uwagę, że ok. 60 proc. społeczeństwa Wietnamu to osoby poniżej 35. roku życia. W niedzielę odprawia się tutaj 8 Mszy, na każdej z nich jest ok. 2 tys. wiernych. W budynku, jednym z niewielu, który komuniści zostawili na razie redemptorystom, czeka już kilku zaufanych ludzi. Quan, adwokat związany z parafią, studiował m.in. w Stanach Zjednoczonych. Za krytyczne wobec komunistów wystąpienia w Europie po powrocie do Wietnamu cofnięto mu paszport. Spędził też trochę czasu w więzieniu. – Przyzwyczaiłem się, że co jakiś czas jestem pod ściślejszą kontrolą, nieraz muszę kombinować, jak wyjść z domu niepostrzeżenie – mówi ze śmiechem. Wszyscy w tej ekipie mówią dość pogodnie o wszelkich przejawach dyskryminacji lub prześladowań. Także siedzący z nami brat Antoni Nguyen Van Tang (co drugi Wietnamczyk ma na nazwisko Nguyen, od dynastii królewskiej Nguyenów), którego zdjęcia obiegły cały świat po tym, jak został pobity za próbę dotarcia do wspomnianego Dong Chiem, przytakuje wszystkiemu z pogodnym uśmiechem.
Większość terenów parafii Tai Ha została przejęta przez państwo. Tutaj też miały miejsce wielkie demonstracje, kiedy władze nielegalnie zabierały kolejne skrawki ziemi, tym razem pod plany utworzenia parku. W 2008 r. kilku parafan w pokazowym procesie zostało skazanych na więzienie za udział w „antyrządowych wystąpieniach”. Tysiące ludzi ze świecami modliło się o ich uwolnienie. Redemptoryści zostali oskarżeni o „próbę obalenia rządu”. Od tamtego czasu parafa jest pod stałą obserwacją. Wietnamczycy pokazują nam zabrane z Dong Chiem fragmenty wysadzonego krzyża i butelki z gazami łzawiącymi, których użyła policja przeciwko protestującym tam parafanom. Na butelce wyraźny napis: Wyprodukowane przez Ministerstwo Bezpieczeństwa Publicznego. Adwokat prosi o mój adres e-mailowy. Piszę na kartce, w tym czasie czuję, że wokół atmosfera staje się bardziej nerwowa, ktoś podchodzi do adwokata i przekazuje jakąś informację. Ten targa natychmiast kartkę, na której właśnie napisałem swój adres e-mailowy, kawałki umieszcza nerwowo w tylnej kieszeni i daje do zrozumienia, że powinniśmy już iść. – Skontaktujemy się później – rzuca coraz bardziej spocony. Udaje mi się jeszcze zapisać jego adres.
Redemptorysta z Hanoi ze zdjęciami, na których on i dziennikarz leżą pobici przez policję w Dong Chiem Krzyż wysadzony
Do Dong Chiem przyjeżdżamy dopiero pod koniec naszego pobytu w Wietnamie. Nasi przyjaciele z Hanoi jadą z nami najpierw do parafii w sąsiedniej wiosce. Codziennie na Mszy jest ok. 600 osób, parafa liczy 2500, wszyscy praktykujący. Przesiadamy się do samochodu z zaciemnionymi szybami. Omiamy dużą kupę kamieni, ustawionych po ostatnich krwawych wydarzeniach, by utrudnić dostęp do wioski. Jedyny mostek prowadzący do Dong Chiem od styczniowych wydarzeń był pilnie strzeżony przez tajną policję. Dziś wygląda na przejezdny. Proboszcz parafii: – Dotąd nie było żadnych wątpliwości co do własności tej góry, od 200 lat była w rękach Kościoła. Problem pojawił się dopiero wtedy, gdy ludzie postawili tam krzyż. Przyjechało wojsko, policja, krzyż został wysadzony.
Byłem na policji i musiałem zaakceptować likwidację krzyża. Boję się o parafian, żeby znowu nie zostali pobici – mówi. Wchodzi jeden z księży i mówi coś proboszczowi. Ten przestraszony szybko kończy rozmowę. Tajniacy w okularach interesują się naszymi samochodami. Uciekamy w ostatniej chwili. Ks. Khai jest przekonany, że gdybyśmy nie wyjechali szybko, zagrodziliby nam drogę, na mostku też stali. – I gdyby nie widzieli z nami znajomej twarzy księdza z sąsiedniej parafii, z pewnością obrzuciliby nas kamieniami – dodaje. Już na przedmieściach Hanoi mijają nas dwa wozy z uzbrojonymi po zęby policjantami – O, to ten, który mnie zaatakował – wskazuje przez szybę jednego z funkcjonariuszy, przed którym kilka razy już uciekał. – Być może jadą do Dong Chiem, pewnie tajniacy dali już znać o naszej wizycie – mówi z niepokojem w głosie. Już po powrocie do Polski dostaję wiadomość, że kolejna grupa wiernych została pobita za próbę zbliżenia się do miejsca, gdzie stał krzyż.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
To nie jedyny dekret w sprawach przyszłych błogosławionych i świętych.
"Każdy z nas niech tak żyje, aby inni mogli rozpoznać w nas obecność Pana".
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.