Jak dotrzeć z przekazem Dobrej Nowiny do pokolenia smartfonu i tabletu, pokolenia, które porozumiewa się za pomocą obrazu?
Przeczytałem komentarze pod wypowiedzią profesora Normana Daviesa i włosy zjeżyły mi się na głowie. Czy aby piszący te uwagi (jeśli styl i treść można nazwać uwagą) przeczytali choć jedną jego książkę. Podobnie rzecz ma się z informacjami z Synodu. Jeśli wiedzę na temat tego, co dzieje się w Rzymie zaczerpnąć z jednego tytułu, można odnieść wrażenie, że „zakończony” (sic! cytat) Synod właściwie zajmował się tylko jedną grupą młodych. Woda na młyn. Rzecz w tym, że nie żywa i przezroczysta. Język tak zwanych obrońców wiary i Kościoła bardziej z piekła rodem, aniżeli tchnący duchem Ewangelii. Idealnie nadający się do straszenia niegrzecznych dzieci chrześcijaństwem. Gorzej, gdy takim językiem posługują się w Sieci niektórzy księża…
Gdy podczas pierwszego briefingu synodalnego dziennikarze zaczęli koncentrować się na problemie nadużyć seksualnych w Kościele, rzecznik prasowy Watykanu, Greg Burke, zauważył w pewnym momencie z uśmiechem na twarzy, że owszem, tak, temat pojawia się, ale zasadniczo ojcowie zajmują się młodymi. Rzeczywiście, wystarczyło w następnych dniach śledzić spotkania z dziennikarzami, lub czytać omówienia, by zorientować się (o czym pisałem przed tygodniem), jak szerokie spektrum problemów wyłania się w dyskusjach. Wspomniana grupa owszem, pojawia się, bo musi, jeśli rozmowa z młodymi i o młodych ma mieć sens. Tyle, że inne grupy obecne są w tej rozmowie „bardziej”.
Jednym z częściej wracających na Synodzie tematów jest język, jakim posługują się młodzi i sposoby komunikacji. Czytając różne wypowiedzi zrobiłem skok w przeszłość. Pomyślałem o świętym Hieronimie. Otóż przekład Pisma świętego, jakiego dokonał, dziś nazywany czcigodnym, w jego czasach do takich nie należał. Język, jakim się posłużył, nie był językiem Horacego, Owidiusza, Cycerona. Był to język ludu: vulgus latinae, co w języku polskim znaczy: łacina tłumu. Z tego powodu był przyjęty dość krytycznie. Można nawet przypuszczać, że gdyby nie zleceniodawca, papież Damazy I, o pracy Hieronima szybko by zapomniano. Czemu o nim wspominam?
Otóż pomyślałem, że nadszedł taki czas, kiedy potrzebny jest przekład przynajmniej fragmentów ksiąg na język selfie, memów czy – jak zaproponowali w jednej z dyskusji redaktorzy „W drodze” – emoji. Brzmi ta propozycja być może obrazoburczo. Już słyszę podobne jak za czasów Hieronima głosy krytyki. Ale czy jest inna droga? Jak dotrzeć z przekazem Dobrej Nowiny do pokolenia smartfonu i tabletu, pokolenia, które nie czyta, ale porozumiewa się za pomocą obrazu? Wiem, złośliwi powiedzą, że to powrót do epoki człowieka pierwotnego. Jednak czasem, by można było iść naprzód, trzeba zrobić kilka kroków wstecz.
Owoce Synodu. Na początek dokument końcowy i przesłanie. Pierwszy, to już wiadome, osnuty będzie wokół obrazu uczniów, idących do Emaus. Choć w małych grupach pojawiły się także inne propozycje, na przykład powołanie Samuela. Ale nie dokument końcowy będzie owocem. Na ten trzeba poczekać kilka lat. Przy okazji 50. rocznicy Soboru Watykańskiego II Franciszek, w wywiadzie dla Avvenire, przytoczył opinie historyków, twierdzących, że na pełną jego recepcję potrzeba stu lat. „Jesteśmy zatem w połowie drogi.” Wniosek nasuwa się oczywisty. Dokument końcowy i przesłanie to zaledwie otwarcie drzwi. Nawet nie wyruszenie w drogę. Reszta przed nami.
Z jakim skutkiem? Wszystko zależy od tego, co będziemy tropić i z jakim wewnętrznym nastawieniem. W harcerstwie tropiciel to mapa, kompas, lasy, pola, wioski, bezdroża, zadania do wykonania, przygoda… Mapę i kompas niebawem otrzymamy. Przygoda przed nami. Aby ją przeżyć trzeba podjąć wyzwanie, streszczone jednym, często powtarzającym się na Synodzie słowem: corraggio!
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nieco się wolnością zachłysnęliśmy i zapomnieliśmy, że o wolność trzeba dbać.