W 2005 roku odnotowano w Polsce niewielki wzrost liczby alumnów na pierwszym roku w seminariach duchownych. Ale od trzech lat tytuły w mediach wyglądają niemal identycznie: "Spada liczba powołań". A wysuwane ze strony Kościoła argumenty, że liczy się jakość, a nie ilość, nie brzmią przekonująco.
Winni dziennikarze i...
Wśród opinii na temat przyczyn stopniowego spadku liczby chętnych do seminariów w tym roku można usłyszeć nowy argument - wpływ mediów. O ile trudno sprzeczać się ze stwierdzeniem ks. Grzegorza Suchodolskiego, dyrektora Krajowego Biura Światowych Dni Młodzieży Młode, według którego młodzież bardziej jest wychowywana dziś przez media niż przez rodzinę, o tyle niepokój budzą sugestie, że media są wszystkiemu winne, ponieważ atakują Kościół katolicki w Polsce i rysują jego obraz w czarnych barwach.
To prawda, że medialny wizerunek Kościoła w mediach jest fatalny, ale pretensje do środków przekazu, że wyszukują tylko to, co złe w Kościele, a nie pokazują jego codziennej, szarej, pełnej pozytywów działalności, brzmią co najmniej śmiesznie. Zamiast je wygłaszać, trzeba raczej postawić pytanie, dlaczego Kościół katolicki sam się eliminuje z przestrzeni medialnej, nie tylko przez powszechne (z niewielkimi wyjątkami) unikanie odpowiedzi na stawiane przez dziennikarzy czasami kłopotliwe pytania, ale również przez nieobecność reprezentantów Kościoła (duchownych i świeckich) w ważnych debatach społecznych, toczących się dzisiaj w mediach. Przedstawiciele Kościoła katolickiego w Polsce pojawiają się dziś w studiach telewizyjnych i radiowych oraz na łamach gazet niemal wyłącznie w charakterze „chłopców do bicia" i w odczuciu dużej części odbiorców mediów zajmują się przede wszystkim obroną Kościoła przed mniej lub bardziej uzasadnionymi zarzutami i oskarżeniami.
Nic dziwnego, że wielu młodych ludzi, którzy słyszą głos Bożego powołania, wolą go w sobie zagłuszyć. Znajomy rektor jednego z polskich seminariów powiedział mi w prywatnej rozmowie, że pójście dzisiaj w Polsce do seminarium duchownego jest ze strony młodego człowieka większym bohaterstwem niż było w czasach PRL. Wtedy oznaczało większe zaangażowanie w działania silnej wspólnoty i powszechnie poważanej instytucji. Kapłan był liczącą się postacią w społeczeństwie. Zostać księdzem to był sukces. Dzisiaj coraz częściej oznacza skazanie się na kpiny, poniżenie, niezrozumienie, odrzucenie w dotychczasowym środowisku, a nawet akty agresji. Ksiądz w coraz mniejszym stopniu jest dzisiaj w Polsce autorytetem. Kapłaństwo jako droga życiowa nie jest synonimem sukcesu. A kto normalny chce u progu życia skazywać się, jeśli nie na całkowita klęskę, to przynajmniej na szare, monotonne życie z niewielką perspektywą na zrobienie szybkiej kariery?
Pojawiające się w dyskusjach na temat spadku liczby powołań duchownych w Polsce argumenty typu „lepiej mniej, ale lepszych" nie brzmią przekonująco. Nic nie wskazuje na to, że w tej dziedzinie mamy istotnie do czynienia z przychodzeniem ilości w jakość. Wręcz przeciwnie, można się obawiać, że wielu kandydatów na dobrych księży nie trafia do seminariów, bo - jak słusznie zauważyli członkowie Rady ds. Duszpasterstwa Młodzieży „nie zawsze mają tyle siły i odwagi, aby decyzję powołania jasno podjąć i wyartykułować czy opowiedzieć się za taką drogą powołania, jaką jest życie kapłańskie czy zakonne". Kościół musi im tej siły i odwagi dodać. Modlitwą, ale także licznymi działaniami pokazującymi, że być księdzem w XXI wieku to również wielki sukces. I to w wymiarze nie tylko doczesnym.
Skróconą wersję tekstu opublikowała Rzeczpospolita