Czekamy na jakieś wyjątkowe przyjście Jezusa. Tymczasem – pisze Ojciec – istnieją piękne średniowieczne opowieści, w których Jezus zaskakuje mnichów rozpalającą serce obecnością w najzwyklejszych miejscach: przy rąbaniu drzewa, w stajni, przy pilnowaniu wołów...– Jest takie piękne kazanie św. Bernarda... To mnich, który dokonał kopernikańskiego przewrotu w mistyce. Ludzie czekali zniecierpliwieni na koniec świata, na wielkie, ostateczne przyjście Jezusa. Gdy okazało się, że nie przyszedł, reagowali frustracją. Bernard napisał piękne kazanie o Słowie. Jezus przychodzi trzy razy – nauczał. – Są trzy przyjścia: narodzenie, przyjście na końcu czasów i trzecie przyjście – do duszy. Tak samo ważne jak dwa pozostałe. W komentarzach do Pieśni nad pieśniami pisał często o nawiedzeniu mnichów przez Słowo (tak nazywał Jezusa). Słowo przyszło – notował – nie wiem kiedy. Nie wiem jak. Ale było. I nagle odeszło.
Łatwo je przegapić. Parzymy herbatę, a nie czekamy na Jezusa. Rozgraniczamy mocno te sfery. Herbata to herbata, a modlitwa to modlitwa.– Rozgraniczamy te sfery, a jednocześnie chcemy zniecierpliwieni ograniczyć Bożą wolność. Chcemy Go przymusić, by nas jak najszybciej nawiedził. Jesteśmy pazerni. Nie bójmy się. On przyjdzie. Ale nie pozwoli się zatrzymać. Słowo przychodzi i odchodzi – pisze Bernard – pozostawiając oczywiście po sobie smak i zapach z Pieśni nad pieśniami. Ale – zauważa mnich – to wcale człowieka nie uspokaja. Wręcz przeciwnie. Wzmaga jeszcze większe pragnienie, tęsknotę i niepokój.
„Bóg się rodzi, moc truchleje – pisze Ojciec – Pan niebiosów obnażony. Oj, trzeba się wziąć za zmywanie naczyń…”– To słowa o tym, by być uważnym. Bo w życiu monastycznym chodzi o uważność. Bóg przychodzi, kiedy chce. Często robi takie właśnie psikusy, że przychodzi, gdy kompletnie nie jesteśmy do tego przygotowani. Nie jesteśmy ani umyci, ani dobrze ubrani, jesteśmy w trakcie przebierania się na modlitwę i wtedy jest dotknięcie. Mocne dotknięcie.
Gdy wszystko się wali, zdobywamy się na bezradny krzyk: Ratuj! Ale jak modlić się w „stanie wiecznego poniedziałku”? Gdy wszystko jest byle jakie, a człowiekowi nie chce się wstać do roboty? Nuda, aż się chce wyjść z kina...– Modlić się modlitwą wiecznego poniedziałku. To znaczy powiedzieć szczerze: „Nie chce mi się wstać do roboty. Jestem strasznie zmęczony, Panie”. Ja nigdy nie walczę ze smutkiem. Mówię: Jezu, dzisiaj jestem smutny. Ktoś może być zdumiony: dlaczego ojciec jest smutny?
Przecież Pan Jezus zmartwychwstał…– Tak (śmiech). Ale przecież człowiek ma prawo być smutny! I trzeba pozostawić go w tym smutku.
O. Wojciech Ziółek rozdał kiedyś mniszkom kartki i prosił o dokończenie zdania: „W moim zgromadzeniu zakonnym jestem…”. Większość odpowiedzi? „Szczęśliwa”. A przecież mogły napisać „Jestem od 15 lat” albo „Jestem kucharką”. Później okazywało się, że nie było tak sielankowo, jak deklarowały. Ale przecież one nie mogą pozwolić sobie na komfort smutku.– A Pan Bóg przychodzi do mnie takiego, jaki jestem. Przychodzi i mówi: „Czego się smucisz?”. „Bo jest smutno” – odpowiadam. I Pan Bóg to szanuje. Ale On też mówi: W tym smutku możesz coś zrobić. A na końcu przypomni: Michał, przecież jestem. Lubię analogię dzieci–rodzice. Dzieci bawią się, szaleją, bo wiedzą jedno: rodzice są niedaleko. Czuwają, słyszą. Możemy się bawić. Bóg przychodzi do mnie takiego, jaki jestem. Nie muszę stawać na szczudłach. Nadchodzi moment, że praca zostaje nam odjęta, nasze kazania się starzeją. Wydają się sentymentalno-płaczliwe. Inaczej się dziś pisze, krążą inne kawały. Dopiero gdy zostaje nam wiele odjęte, okazuje się, kim naprawdę jesteśmy. Prałatami? Prezesami? Dla mnie niesamowicie ważnym doświadczeniem jest to, że w swoim klasztorze jestem obcy. Muszę swym braciom długo tłumaczyć, że nie jestem Rosjaninem, a Warszawa nie leży nad jeziorem Ładoga. Oni naprawdę nie wiedzą, kim byłem, co mówiłem, pisałem. Genialna sytuacja. Jesteś, bo jesteś.
Alina Janowska opowiadała, że najlepiej modliło jej się w Medjugorie. Siedziała nierozpoznana w anonimowym tłumie…– I tam właśnie była tym, kim jest. Nie aktorką, tylko córką Pana Boga.
Pisze Ojciec o sobie: „To powołanie, które idzie na wyniszczenie”… Nikt nie chce umierać…– Nikt nie chce umierać. Ale Pan Bóg nas pomału obrabia. Wyjmuje nam z rąk argumenty. Nieużyteczność przygotowuje nas krok po kroku do śmierci. Może łatwiej nam będzie umierać?
Kiedyś brat Łukasz z Tiberine powiedział genialną rzecz. Opowiadał o tym, kim jest mnich. Mnich to facet – mówił – który stoi sobie na peronie dworca i czeka. Ktoś czyta gazetę, inny przechadza się nerwowo, gadając przez komórkę, a on sobie stoi i czeka. Ludzie na niego patrzą i mówią: Skoro on czeka, to znaczy, że pociąg przyjedzie. A on stoi. Czeka. I nic przy tym nie robi.
Za: Gość Niedzielny 19/2009