O Wincentych Pstrowskich Kościoła i Bogu – wielkim żebraku, który pojawia się i znika, z o. Michałem Zioło, trapistą, rozmawia Marcin Jakimowicz
Jaki Jezus przyszedł do Ojca w Wielki Piątek kilkanaście lat temu?
– …
Łagodny?
– Tak…
Delikatny?
– Dokładnie tak…
Jaki jeszcze?
– Tego nie powiem… Przyszedł taki, jakiego domyślałem się już w dzieciństwie. To wynikało w dużej mierze z edukacji mojej matki. Jako mały chłopak chodziłem z nią do kościoła w Tarnobrzegu. Po prawej stronie wystawiona jest figura Chrystusa w koronie cierniowej. Ma ręce skrępowane powrozami. To jest rzecz dla dziecka szokująca. Ale proszę mi wierzyć, że kiedy przyszedłem tam po raz pierwszy, doznałem jakiegoś ogromnego olśnienia. Potwornego zafascynowania tym Człowiekiem. Matka mi wszystko spokojnie wyjaśniała. Krok po kroku. Zresztą później mieliśmy z nią pewne hasło: Idziemy do Cierpiącego. Idealne porozumienie. Ja przed tą figurą nie modliłem się, niczego nie mówiłem. Stałem i patrzyłem. Trwałem w takim oniemieniu. Chyba widziałem w tym Cierpiącym piękno. Gdy dojrzewałem, miałem już w głębi wyryty obraz Boga, który nie jest okrutny.
Bóg jest wiecznym żebrakiem – powtarza Ojciec za Simone Weil.
– Tak. Taki właśnie przyszedł do mnie. Nieśmiały, bezbronny. Nienarzucający się. Tak było z moim powołaniem. Mieszka we mnie świnia. Duża świnia. Człowiek grzeszny: żarłok, pijak, palacz tytoniu, ale Panu Bogu zdaje się to we mnie nie przeszkadzać. Jako brzdąc nie znosiłem Mszy dla dzieci, unikałem tego tłumu, śpiewania, zbiegowiska. Byłem dziki. Stałem sam, na końcu, jak autystyk. Pewnego dnia jako pięciolatek wychodziłem z kościoła ze starszą siostrą. Odwróciłem się na pięcie i rzuciłem: Będę księdzem. To nie był kaprys gówniarza. To było jakieś dziwne przekonanie. A ponieważ byłem człowiekiem, który musiał się tym podzielić, po pewnym czasie poszedłem do ojca: Tata, ja będę księdzem. A on odparł: Dobrze. Nie było żadnej dyskusji na ten temat. Aż do trzeciej klasy podstawówki. Wtedy ojciec zawołał mnie i spytał: Dalej chcesz być księdzem? – Tak. – To musisz się nauczyć liturgii. Zapisz się do ministrantów. A ja na to: – Nigdy! (śmiech) Ale tata nie ustąpił: – Musisz. Co było robić, poszedłem się zapisać. I znów w domu zapanowała cisza. Żadnej dyskusji o powołaniu.
Przez pięć lat. Jest ósma klasa, teraz ja jestem w ofensywie. Ojciec zaplanował przyszłość: technikum elektryczno-elektroniczne. To jest chleb. Konkret. Powiedziałem: Tato, idę do liceum. – Dlaczego do liceum? – pyta. – Bo tam jest łacina. – A po co ci łacina? – Bo ja, tata, chcę być księdzem. I zostałem. Gdy odjeżdżałem do poznańskiego nowicjatu, ojciec odprowadził mnie do Rzeszowa. Siostra mówiła mi, że całą drogę powrotną płakał. Z żalu, że mnie zostawił. Niedługo potem zmarł. By zakończyć to mistyczną puentą… Przed święceniami diakonatu miałem piękny sen. Śnił mi się ojciec. Ja odprawiałem Mszę św. w domu, a on służył mi do Mszy. Przy stole. Podawał mi wino jako mały ministrant…