Wyładowałem na ojcu wszelką złość. Wykrzyczałem mu w twarz, że go nienawidzę: „Mam nadzieję, że spotkamy się na twoim grobie”. To, co stało się później, jest cudem.
Jasiek Mela
Szedłem niedawno w Krakowie ulicą i zobaczyłem samochód. Podszedłem, by się przyjrzeć. Był to ford capri − jedyne auto na świecie, którego z serca nienawidzę. Dlaczego? Bo mój tata kupił kiedyś taki samochód i ten czarny ford odebrał mi pół dzieciństwa. Pamiętam tatę, jak wychodził na podwórko i godzinami naprawiał tego grata. Brakowało mi bliskości ojca. Wyrastałem w samotności. Bardzo brakowało mi rozmów, przyjacielskich gestów. Teoretycznie spędzał z nami dużo czasu (jeździł przez pewien czas do pracy jedynie na weekendy), ale praktycznie byłem sam. Między nami była zima. Po latach nasze światy zaczęły się rozjeżdżać. Długo bezskutecznie szukałem uznania w oczach mojego taty. Nie chodziłem po mieście z obitą mordą, połamany, a jednak przez wiele lat czułem się nikim.
Pamiętam wiele trudnych obrazków. Nieprzespane noce: leżę w łóżku i pocę się, słysząc awanturę w pokoju rodziców. Starałem się bronić mamy, wchodzić między nich. Myślę, że tata starał się, ale ponieważ nie wyniósł z rodzinnego domu wzorców normalnych zachowań, zazwyczaj wszystko kończyło się porażką.
Po moim wypadku, gdy przyjeżdżał do szpitala, naprawdę miałem go dość. Mobilizował mnie w rehabilitacji, ale robił to (inaczej chyba nie umiał) w bardzo surowy sposób: „Ćwicz, bo nic z ciebie nie będzie. Będziesz nikim”. Po każdym takim słowie czułem się przygnieciony. Czasem mnie to motywowało, czasem łamało. Teraz wiem, że bez tego pewnie do dziś siedziałbym w miejscu i użalał się nad sobą. Z moim trudnym charakterem potrzebowałem mocnej motywacji. To od taty nauczyłem się, jak akceptować niepełnosprawność, ale jednocześnie nie być kaleką, bo to dwie różne rzeczy.
To był cholernie trudny czas. Cierpienia i wymuszonej wdzięczności. Po wypadku moja szkoła zrobiła festyn na rzecz rodziny Jaśka Meli. Dla mnie − zbuntowanego nastolatka, który najchętniej założyłby słuchawki z ostrym hip-hopem – wejście w rolę kaleki, któremu biją brawo z politowania, było traumą. Nawet jeśli chcieli dla nas dobrze. Chciałem być kilerem albo schować się w tłumie, a lądowałem na scenie.
Pewna amerykańska fundacja postanowiła zrobić mi protezę. Miałem polecieć do Stanów. Niestety nie sam – byłem zbyt młody. Poleciałem z ojcem. To był koszmar, bo cały czas widziałem w nim kata, który tylko czeka, aż się wywalę i skwituje: „A nie mówiłem?”. Gotowało się we mnie, ale ponieważ otaczali mnie życzliwi Amerykanie, dzień w dzień musiałem budzić się z wdzięcznością na ustach. Nie chciało mi się żyć. Nie miałem siły udawać. Kiedyś stanąłem nad basenem i sobie… wpadłem. W ciuchach. Nie było przestrzeni, by rozmawiać z tatą w cztery oczy. Dzielił nas kosmos. W końcu kiedyś nie wytrzymaliśmy i emocjonalnie wyrzygaliśmy się na siebie. Nie ma innego słowa, którym można by to opisać. Był biedny, bo wyładowałem na nim wszelką złość, niezgodę na to, co mnie spotkało. Wykrzyczałem mu w twarz, że go nienawidzę, że jedynym moim marzeniem jest osiągnięcie pełnoletniości i wyparowanie z domu z ostentacyjnie pokazanym środkowym palcem i krzykiem: „Mam nadzieję, że spotkamy się na twoim grobie”. Dziś widzę, że to, co stało się od tego wydarzenia, jest cudem. Nie przesadzam. To interwencja Boga.
Tata też wykrzyczał mi wtedy wiele rzeczy. We łzach, w złości wykrzyczał kawał historii swojego życia. Powiedział o epizodach, o których nie miałem bladego pojęcia. O tym, w jakich otchłaniach lądował. Po tym wszystkim inaczej na niego spojrzałem. Początkowo rozwaliło mi to świat. Myślałem, że ojciec jest imperatorem, władcą, bogiem czy raczej demonem. Że to on pociąga za wszystkie sznurki, trzyma wszystko w garści. Że gdy czyni zło, gdy chce mi dokopać, to dlatego, że tak sobie postanowił. Zobaczyłem natomiast bezradnego człowieka, który nie radzi sobie z historią swego życia. Obnażył się, pokazał słabość i, paradoksalnie, to był początek drogi uzdrowienia naszych relacji. Zrozumiałem, że on nie mógł w swym domu nauczyć się zachowań, których oczekiwałem. Że chodził na siłownię po to, by obronić swą mamę przed ojcem. Że każdego ranka mierzył się z tą straszną ciszą, gdy jego ojciec był zdziwiony, że nikt nie mówi mu z uśmiechem „dzień dobry”. Musiał funkcjonować w takim dysonansie. Ja od czasu tej awantury wiem, że nie ma złych ludzi, że złe zachowanie ma źródło w strachu. Nie ma złych ludzi. Są zranieni, skrzywdzeni, przygnieceni życiem.
Teraz widzę, że tata był dla mnie cały czas niezwykle ważny. Gdy mama płakała po moim wypadku i martwiła się, czy będą kolejne amputacje, to było normalne. Matki zawsze płaczą. Pamiętam jednak scenę, gdy tacie zaszkliły się oczy. Oczywiście nie dał tego po sobie poznać i wyszedł. „Kurde, skoro nawet tata płacze, to znaczy, że jest naprawdę źle” – załamałem się. Przecież on wszystko potrafi: chatę zbuduje, położy posadzkę, naprawi kanalizację i samochód. Nigdy nie było u nas żadnego specmajstra – tata wszystko ogarniał! Umie zrobić wszystko, a teraz płacze”. Myślę, że gdy brnąłem przez śnieg, idąc na biegun, jedną z motywacji było hasło: „Zobaczysz, że dam radę”.
Stopniowo przestałem widzieć w nim agresora. Dostrzegłem człowieka zranionego. To była jedna z najważniejszych lekcji, która przewartościowała moje życie. Widziałem, jak zaczął nad sobą pracować i jak Bóg zaczął zmieniać nasze serca.
Wielu ludzi traktuje mnie jak mentora. „Jesteś taki dojrzały” − słyszę. Przez pewien czas myślałem nawet, że to fajne. Przeszedłem błyskawiczny kurs dorastania, tyle że po drodze przeskoczyłem kilka etapów. Dziś muszę je nadrobić. To tak jakbyś znalazł się od razu na czwartym roku studiów. Fajnie. Do czasu, gdy ktoś zapyta cię o wiedzę sprzed dwóch lat.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
To nie jedyny dekret w sprawach przyszłych błogosławionych i świętych.
"Każdy z nas niech tak żyje, aby inni mogli rozpoznać w nas obecność Pana".
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.