Spacer po lodzie

Marcin Jakimowicz

publikacja 11.01.2018 04:45

Wyładowałem na ojcu wszelką złość. Wykrzyczałem mu w twarz, że go nienawidzę: „Mam nadzieję, że spotkamy się na twoim grobie”. To, co stało się później, jest cudem.

Jan Mela – najmłodszy w historii zdobywca biegunów w ciągu jednego roku, ur. 1988 r. zdjęcia Jan mela Jan Mela – najmłodszy w historii zdobywca biegunów w ciągu jednego roku, ur. 1988 r.

Jasiek Mela

Szedłem niedawno w Krakowie ulicą i zobaczyłem samochód. Podszedłem, by się przyjrzeć. Był to ford capri − jedyne auto na świecie, którego z serca nienawidzę. Dlaczego? Bo mój tata kupił kiedyś taki samochód i ten czarny ford odebrał mi pół dzieciństwa. Pamiętam tatę, jak wychodził na podwórko i godzinami naprawiał tego grata. Brakowało mi bliskości ojca. Wyrastałem w samotności. Bardzo brakowało mi rozmów, przyjacielskich gestów. Teoretycznie spędzał z nami dużo czasu (jeździł przez pewien czas do pracy jedynie na weekendy), ale praktycznie byłem sam. Między nami była zima. Po latach nasze światy zaczęły się rozjeżdżać. Długo bezskutecznie szukałem uznania w oczach mojego taty. Nie chodziłem po mieście z obitą mordą, połamany, a jednak przez wiele lat czułem się nikim.

Pamiętam wiele trudnych obrazków. Nieprzespane noce: leżę w łóżku i pocę się, słysząc awanturę w pokoju rodziców. Starałem się bronić mamy, wchodzić między nich. Myślę, że tata starał się, ale ponieważ nie wyniósł z rodzinnego domu wzorców normalnych zachowań, zazwyczaj wszystko kończyło się porażką.

Po moim wypadku, gdy przyjeżdżał do szpitala, naprawdę miałem go dość. Mobilizował mnie w rehabilitacji, ale robił to (inaczej chyba nie umiał) w bardzo surowy sposób: „Ćwicz, bo nic z ciebie nie będzie. Będziesz nikim”. Po każdym takim słowie czułem się przygnieciony. Czasem mnie to motywowało, czasem łamało. Teraz wiem, że bez tego pewnie do dziś siedziałbym w miejscu i użalał się nad sobą. Z moim trudnym charakterem potrzebowałem mocnej motywacji. To od taty nauczyłem się, jak akceptować niepełnosprawność, ale jednocześnie nie być kaleką, bo to dwie różne rzeczy.

To był cholernie trudny czas. Cierpienia i wymuszonej wdzięczności. Po wypadku moja szkoła zrobiła festyn na rzecz rodziny Jaśka Meli. Dla mnie − zbuntowanego nastolatka, który najchętniej założyłby słuchawki z ostrym hip-hopem – wejście w rolę kaleki, któremu biją brawo z politowania, było traumą. Nawet jeśli chcieli dla nas dobrze. Chciałem być kilerem albo schować się w tłumie, a lądowałem na scenie.

Pewna amerykańska fundacja postanowiła zrobić mi protezę. Miałem polecieć do Stanów. Niestety nie sam – byłem zbyt młody. Poleciałem z ojcem. To był koszmar, bo cały czas widziałem w nim kata, który tylko czeka, aż się wywalę i skwituje: „A nie mówiłem?”. Gotowało się we mnie, ale ponieważ otaczali mnie życzliwi Amerykanie, dzień w dzień musiałem budzić się z wdzięcznością na ustach. Nie chciało mi się żyć. Nie miałem siły udawać. Kiedyś stanąłem nad basenem i sobie… wpadłem. W ciuchach. Nie było przestrzeni, by rozmawiać z tatą w cztery oczy. Dzielił nas kosmos. W końcu kiedyś nie wytrzymaliśmy i emocjonalnie wyrzygaliśmy się na siebie. Nie ma innego słowa, którym można by to opisać. Był biedny, bo wyładowałem na nim wszelką złość, niezgodę na to, co mnie spotkało. Wykrzyczałem mu w twarz, że go nienawidzę, że jedynym moim marzeniem jest osiągnięcie pełnoletniości i wyparowanie z domu z ostentacyjnie pokazanym środkowym palcem i krzykiem: „Mam nadzieję, że spotkamy się na twoim grobie”. Dziś widzę, że to, co stało się od tego wydarzenia, jest cudem. Nie przesadzam. To interwencja Boga.

Tata też wykrzyczał mi wtedy wiele rzeczy. We łzach, w złości wykrzyczał kawał historii swojego życia. Powiedział o epizodach, o których nie miałem bladego pojęcia. O tym, w jakich otchłaniach lądował. Po tym wszystkim inaczej na niego spojrzałem. Początkowo rozwaliło mi to świat. Myślałem, że ojciec jest imperatorem, władcą, bogiem czy raczej demonem. Że to on pociąga za wszystkie sznurki, trzyma wszystko w garści. Że gdy czyni zło, gdy chce mi dokopać, to dlatego, że tak sobie postanowił. Zobaczyłem natomiast bezradnego człowieka, który nie radzi sobie z historią swego życia. Obnażył się, pokazał słabość i, paradoksalnie, to był początek drogi uzdrowienia naszych relacji. Zrozumiałem, że on nie mógł w swym domu nauczyć się zachowań, których oczekiwałem. Że chodził na siłownię po to, by obronić swą mamę przed ojcem. Że każdego ranka mierzył się z tą straszną ciszą, gdy jego ojciec był zdziwiony, że nikt nie mówi mu z uśmiechem „dzień dobry”. Musiał funkcjonować w takim dysonansie. Ja od czasu tej awantury wiem, że nie ma złych ludzi, że złe zachowanie ma źródło w strachu. Nie ma złych ludzi. Są zranieni, skrzywdzeni, przygnieceni życiem.

Teraz widzę, że tata był dla mnie cały czas niezwykle ważny. Gdy mama płakała po moim wypadku i martwiła się, czy będą kolejne amputacje, to było normalne. Matki zawsze płaczą. Pamiętam jednak scenę, gdy tacie zaszkliły się oczy. Oczywiście nie dał tego po sobie poznać i wyszedł. „Kurde, skoro nawet tata płacze, to znaczy, że jest naprawdę źle” – załamałem się. Przecież on wszystko potrafi: chatę zbuduje, położy posadzkę, naprawi kanalizację i samochód. Nigdy nie było u nas żadnego specmajstra – tata wszystko ogarniał! Umie zrobić wszystko, a teraz płacze”. Myślę, że gdy brnąłem przez śnieg, idąc na biegun, jedną z motywacji było hasło: „Zobaczysz, że dam radę”.

Stopniowo przestałem widzieć w nim agresora. Dostrzegłem człowieka zranionego. To była jedna z najważniejszych lekcji, która przewartościowała moje życie. Widziałem, jak zaczął nad sobą pracować i jak Bóg zaczął zmieniać nasze serca.

Wielu ludzi traktuje mnie jak mentora. „Jesteś taki dojrzały” − słyszę. Przez pewien czas myślałem nawet, że to fajne. Przeszedłem błyskawiczny kurs dorastania, tyle że po drodze przeskoczyłem kilka etapów. Dziś muszę je nadrobić. To tak jakbyś znalazł się od razu na czwartym roku studiów. Fajnie. Do czasu, gdy ktoś zapyta cię o wiedzę sprzed dwóch lat.

Wydarzyło się miliard różnych rzeczy – tata wszedł do wspólnoty neokatechumenalnej, dostał słowo o tym, że Bóg zabiera mu serce kamienne i daje serce z ciała. Wyobraź sobie, jak to musiało go boleć! Wiele razy powiedzieliśmy sobie: przepraszam. Zobaczyłem, jak źle go oceniałem, że bardzo starał się przez lata mnie kochać. Zbliżaliśmy się do siebie. Odbudowaliśmy relacje. Bardzo się polubiliśmy. Mam przyjaciela. Dla mnie to jeden z najważniejszych dowodów na istnienie Boga. Włożyliśmy (zwłaszcza mój tata) masę pracy w tę odbudowę, ale tylko ludzkimi siłami nie dałoby się …

Kilka lat temu tata, który dba o drzewo genealogiczne rodziny, opowiadał o babci, która była wywieziona na Syberię. Rzuciłem: „A może pojedziemy na Syberię?”. „Rodzinnie?”. „Nie. Mamę i siostry zostawimy. Ruszymy we dwóch”. Zobaczyłem błysk w jego oku. Byliśmy jak dwaj mali chłopcy. Ruszyliśmy na wschód, do miasta Abakan. Tata znał świetnie rosyjski, ja dbałem o sprzęt. Mogłem go też czegoś nauczyć! (śmiech)

To był genialny czas. Ja nie tylko kocham mojego tatę. Ja bardzo go lubię. Nie wypada nie kochać ojca − mamy to zakodowane. Tak nas uczy religia. „Czcij ojca swego” − jaki by nie był, wypada go szanować. A ja mojego tatę po prostu lubię. Cenię jego zaradność, odwagę, pokorę. Podziwiam jego duchową drogę. Mamy doświadczenie, że Bóg najgorsze traumy naszego życia obraca w perły. Obaj przeszliśmy bardzo długą i bolesną drogę. Mamy na koncie wiele strasznie trudnych rzeczy. Dziś mam w nim przyjaciela. Idziemy razem.

Bogdan Mela

Bogdan Mela – ojciec Jaśka, katechista na Drodze Neokatechumenalnej, ur. 1966 r.   Jan mela Bogdan Mela – ojciec Jaśka, katechista na Drodze Neokatechumenalnej, ur. 1966 r.
Popełniłem mnóstwo błędów. Byłem bardzo surowy. Wiem o tym. Nie panowałem nad gniewem. Najbardziej zdumiewające jest to, że ludzie np. bezdomni, z którymi pracuję, widząc mnie, mówią: „Boguś, zazdroszczę ci spokoju, łagodności”. Nie mają pojęcia, jaki byłem przed laty.

Bóg zmienił mi charakter. Przeszedłem długie terapie, ale widzę po latach, że najlepszą z nich zaserwował mi… Kościół katolicki. To na Drodze Neokatechumenalnej nie tylko pogodziłem się z historią mojego życia, „odpuściłem”, ale też nauczyłem się błogosławić sytuacje, które wydawały się przeklęte. Nie mam do Boga pretensji.

Byłem osobą gwałtowną, ostrą, wybuchową, porywczą. Uważałem, że muszę wykrzyczeć to, co czuję. Byłem skonfliktowany z całym światem. Całe życie pod prąd. O każdym wydawałem ostre sądy. Zawsze miałem rację. Nie miałem pojęcia, że nosiłem pancerz, pod którym tłumiłem wielki bunt wobec rzeczywistości. Bóg zaczął powoli przemieniać moje kamienne serce w serce z ciała.

Kiedyś, w czasie ostrej awantury z Jasiem, stanąłem nad nim i poczułem, jakby mój tata stał nade mną. Ja byłem na miejscu syna. Skopiowana sytuacja z dzieciństwa. Poczułem w sercu tak wielką nienawiść do tego człowieka, że od razu wsiadłem w samochód i pojechałem na kraniec Polski, by z nim pogadać. Zamknęliśmy się na kilka godzin na strychu i opowiedziałem mu wszystko: „Tato, chcę ci powiedzieć, jakie noszę w sobie uczucia. Po latach czuję wielką złość. Nie znika. Jest stłumiona, ale nie znika”. Jak to przyjął? Starał się to zracjonalizować, pytał: „Dlaczego?” Powiedziałem: „Nie wiem dlaczego. Mówię ci, co czuję”. Wiem, że mocno to przeżył, powiedział rodzinie, że mieliśmy do załatwienia „coś ważnego”. Gdy po jakimś czasie ten silny mężczyzna zachorował na raka, szybko zaczął gasnąć. Pojechałem do szpitala i powiedziałem: „Tato, wiesz, że cię kocham”. Poczułem dysonans, bo gdy mówisz o emocjach negatywnych, brzmi to niezwykle mocno, a szept „kocham cię” jest blady, cichy, delikatny. „Tato, rozumiesz, co ci powiedziałem?” – upewniłem się: „Kocham cię!”.

Bóg miał trochę pracy z naszą rodziną. (śmiech) Przez lata wykonał nieprawdopodobną robotę. Jesteśmy czternasty rok na Drodze Neokatechumenalnej. Sam jestem katechistą. Mam pracę, którą lubię, swoją firmę i pracę w ośrodku dla bezdomnych. Znam historię każdego z tych ludzi, patrzę na ich połamane życiorysy i widzę, do jakiego miejsca doprowadził mnie Bóg. Czuję, że jestem szczęściarzem.

Gdy bezdomni zetkną się z najmniejszą trudnością, często od razu rezygnują. Są zmotywowani do jakiejś pracy, ale wystarczy drobnostka, zwykły deszcz, i od razu odpuszczają. Zdarza mi się czasem, że w trudnościach przychodzą do mnie jak do ojca: „Boguś, pomóż!”.

Sytuacji w naszym domu nie ułatwiało to, że byłem bardzo odporny na trudności. Na pożar domu, śmierć Piotrusia, wypadek Jasia. „Zamknę się w sobie, ale wytrzymam”. Trudności mnie nie zrażają. Robię swoje. Trochę czasu musiało minąć, bym dopuścił do tych sytuacji Pana Boga…