O nudnej hagiografii, zdjęciu z papierosem i Bracie Albercie, z którym chciałoby się porozmawiać, opowiada Natalia Budzyńska.
Szymon Babuchowski: Daleka jest droga od anarchistki do autorki książek o świętych?
Natalia Budzyńska: Nie, bo cały czas jestem anarchistką, buntuję się i mam ochotę działać wbrew różnym zaleceniom i wskazówkom. Zawsze też lubiłam czytać i pisać. Można powiedzieć, że pod tym względem nic się nie zmieniło.
Ale kiedyś uważała się Pani za osobę niewierzącą…
Byłam niewierząca, ale w pewnym momencie Bóg bardzo mi pomógł, i to konkretnie poprzez Kościół katolicki. Doświadczałam wtedy poważnych problemów, pytań o sens życia. Tego sensu po prostu nie widziałam. Można powiedzieć, że w moim życiu były dwie drogi: szłam jedną, a teraz idę drugą, w której widzę sens. Może już o mnie wystarczy? Wolałabym się skryć za bohaterami swoich książek…
Niech i tak będzie. Pierwszą książkę napisała Pani o matce Maksymiliana Kolbego. Dlaczego zajęła się Pani tą postacią?
Mariannę Kolbe spotkałam przez przypadek. Kiedy wydawnictwo zwróciło się do mnie z propozycją, nie wiedziałam o niej kompletnie nic. Zresztą św. Maksymilian Kolbe też nie był jakimś moim ulubionym świętym. Ale dziennikarstwo nauczyło mnie tego, że w każdym człowieku jest coś ciekawego; że nie ma ludzi nudnych.
To było wyzwanie?
Na pewno wejście na głęboką wodę, bo o matce Kolbego nikt dotychczas nie pisał. Pojawiały się tylko krótkie fragmenty w biografiach św. Maksymiliana. Miałam przed sobą zupełnie „pustą kartkę”. Pisanie tej książki otworzyło mi oczy na wiele rzeczy. Uświadomiłam sobie na przykład, że większość hagiografii jest przeraźliwie nudna, pisana podniosłym, nieznośnym stylem, od którego mnie odrzuca. Dlatego chciałam przede wszystkim zmienić narrację, w jakiej opowiadane są te historie. Zaczęłam poznawać rodzinę Kolbego jako zwykłą rodzinę, bez bagażu jego świętości, która przecież pojawiła się dopiero później. Chciałam ją poznać taką, jaka była naprawdę.
Zaskoczył Panią ten obraz?
Przede wszystkim zaskoczył mnie fakt, że osoby, które pisały dotychczasowe biografie Maksymiliana, korzystały z tych samych materiałów co ja, ale jakiś wewnętrzny cenzor kazał im pomijać wątki niepasujące do wyobrażenia o rodzinie świętego. Zastanowiło mnie to, bo przecież one wcale tej świętości nie umniejszają. Przecież fakt, że w normalnej rodzinie może wyrosnąć człowiek, który oddaje swoje życie za drugiego, jest chyba budujący?
Z biografią Brata Alberta, która właśnie się ukazała, było podobnie?
Brat Albert również mnie nie interesował, a to z powodu tego okropnego portretu pędzla Wyczółkowskiego, na którym widzimy ckliwego staruszka przytulającego dziecko. Ale zawsze interesowała mnie sztuka tego okresu, w którym tworzył Adam Chmielowski, atmosfera środowiska polskich malarzy przełomu wieków XIX i XX. I choć obrazy samego Chmielowskiego też mnie nie przekonują, to zaciekawiła mnie jego silna osobowość. To musiał być człowiek mający bardzo duży wpływ na innych, skoro wielcy malarze liczyli się z jego zdaniem. Postanowiłam się dowiedzieć, jaki ten człowiek był naprawdę.
I nie był ckliwy?
Zdecydowanie nie był. Spotkałam człowieka głęboko zanurzonego w Chrystusie, tracącego swoje życie dla ubogich, którego chciałabym poznać osobiście. W kontekście opowieści o Bracie Albercie lubię używać słowa „wykluczeni”. Celowo się nim posługuję, bo to jest słowo, które robi karierę w ostatnich latach. Kiedy mówimy o ubogich, to ludzie ziewają, ale jak mówimy o wykluczonych, to możemy liczyć na zainteresowanie tych środowisk, których święci na ogół nie interesują. A Brat Albert faktycznie oddał życie tym najbardziej wykluczonym ze społeczeństwa. Tym, których się bano, których nie chciano dotykać ani do nich się zbliżać.
Są jeszcze tacy święci?
Brat Albert przypomina mi w tym bardzo Kiko Argüello, założyciela neokatechumenatu, wspólnoty, z którą jestem związana od ponad 20 lat. Kiko też jest artystą. Nie można powiedzieć, że porzucił sztukę, bo on przecież wciąż tworzy, ale na pewno porzucił sukcesy z nią związane i poszedł zamieszkać z ubogimi. Mieszkał obok nich, nie moralizując, nie mówiąc, co mają robić. Modlił się i żył swoim życiem. I z takich właśnie najuboższych w Madrycie: alfonsów, prostytutek, złodziei – powstała pierwsza wspólnota neokatechumenalna.
Szukała Pani rys na cukierkowym wizerunku Brata Alberta?
Nie szukam rys, szukam życia. Czytam bardzo dużo materiałów źródłowych. Szukam atmosfery, w jakiej żyją moi bohaterowie. Zastanawiam się, czym mogli się interesować, jakie książki mogli czytać, z kim się przyjaźnili. Opisując epizod Brata Alberta z powstania styczniowego, czytałam pamiętniki jego uczestników pisane krótko po powstaniu, najczęściej pod pseudonimami – żeby nie zostać rozpoznanymi przez carskie służby. Myśląc o udziale Adama Chmielowskiego w powstaniu, mamy najczęściej w głowie romantyczne wizje – on jedzie na koniu, w tle jakaś pani w czerni, dworek, śnieg. A w pamiętnikach znajdujemy np. obraz stawu, w którym woda po walce z Moskalami jest czerwona od krwi. Chmielowski był w oddziale żuawów – dzisiaj powiedzielibyśmy, że to komandosi. Oni byli przeznaczeni do najcięższych walk – pierwsi atakowali, ostatni odchodzili, osłaniali odwroty. Nigdzie nie znalazłam informacji, że Adam Chmielowski zabijał. Ale przecież musiał! Nie dało się walczyć w powstaniu styczniowym i nie zabijać. A on miał wtedy 18 lat. Teraz w takiej sytuacji mówimy o wojennych traumach, wtedy nikt się nimi nie zajmował.
Poświęca Pani sporo miejsca szczegółom, którymi inni biografowie się nie zajmują. Na przykład dowiadujemy się, jak wyglądała amputacja nogi.
Tak, bo pewne informacje powtarzane wielokrotnie tracą siłę: „miał amputowaną nogę i chodził potem bez nogi, aha”. A przełamanie tej sztancy jest jednym z moich sposobów, żeby spotkać żywego człowieka. Takiego, który nie skostniał w hagiograficznych opisach, ale żyje i mogę z nim porozmawiać. Tak właśnie podziałało na mnie zdjęcie, które zobaczyłam po raz pierwszy u albertynek w Krakowie. Brat Albert na nim po prostu stoi i pali papierosa. To zdjęcie nie było nigdzie publikowane, tylko albertynki nie wstydzą się tego pokazywać. Tak jakby święty nie mógł pojawiać się z papierosem. A on jest na tym zdjęciu taki żywy, namacalny wręcz, że moim zdaniem tak właśnie powinien wyglądać jego portret kanonizacyjny. Bo święty to dla mnie człowiek, z którym chcę usiąść i porozmawiać.
Spotkała Pani postać spójną?
Bardzo spójną. Nie było u niego nagłej zmiany o 180 stopni. Spotkałam osobę, która zawsze wiedziała, czego chce, bardzo charyzmatyczną, o dużym oddziaływaniu na innych. I przede wszystkim spotkałam mężczyznę – silnego, odpowiedzialnego. Z bardzo widocznym rysem dojrzewania. Mam nadzieję, że to dojrzewanie udało mi się pokazać w książce. Najpierw poznajemy młodzieńca – trochę rozczarowanego sobą, swoim talentem, ale jednocześnie wymagającego od siebie i innych. Kiedy jest dojrzałym człowiekiem, spotyka miłosiernego Chrystusa, który wybacza mu słabości. I wtedy on te słabości potrafi przebaczyć też innym. Chociaż wymagający pozostaje, tylko już w innym kontekście – wiary, dojrzałości chrześcijańskiej. Ostro upomina siostry i braci.
Ale można chyba znaleźć pewne kluczowe momenty jego przemiany. Chociażby ten, kiedy będąc w nowicjacie u jezuitów, schyla się po niedopałek papierosa. Ten z pozoru nieistotny epizod prowadzi go do załamania.
No tak, ale to wynika właśnie z tego, że był wymagający w stosunku do siebie. W młodości malował obrazy i je niszczył. Miał pretensje do malarzy, którzy dużo malowali, że robią to dla pieniędzy, a nie z porywu duszy. Uważał, że prawdziwa sztuka ma być obrazem duszy. Więc kiedy ten wymagający człowiek poszedł do nowicjatu i zobaczył, że nie jest taki idealny, jak mu się wydawało, wpadł w depresję. Była długa i bardzo ciężka. To też jest taki moment, który zamyka się w biografiach jednym zdaniem, że „przeżył załamanie nerwowe i leczył się”. Tymczasem w archiwum albertynek są zarchiwizowane dokumenty ze szpitala. Listy opisują, w jakim był stanie: nie jadł, nie pił, był karmiony przez rurkę, na siłę, robił pod siebie. To był dramatyczny czas totalnego załamania, kiedy powtarzał, że nie jest godzien żyć i wierzyć w Boga.
Aż trudno uwierzyć, że zrównoważony człowiek załamuje się z powodu takiego drobiazgu.
Myślę, że Pan Bóg tak chciał; że taki był plan dla niego. Albertynki śmieją się, że dzięki temu nie został u jezuitów. A poza tym dzięki temu, trafiając do szpitala dla obłąkanych w Kulparkowie pod Lwowem, spotkał wykluczonych. W drugiej połowie XIX w. to obłąkani byli jedną z najbardziej wykluczonych społeczności. Społeczeństwo totalnie ich odrzucało, nikt nie traktował ich poważnie. Znalazłam informacje prasowe, że dozorcy z tego szpitala bili pacjentów. Nieraz połamali im żebra.
Brat Albert doświadczył też w końcu, że nie może polegać na sobie.
Na pewno! Ale to go właśnie załamało! Podniosły go dopiero słowa, które usłyszał od pewnego księdza – że Pan Bóg właśnie takich kocha: chorych, tych, którzy źle się mają. Ma miłosierdzie dla nich. I on w sposób nadprzyrodzony nagle ozdrowiał. Bo żadne leki, żadna terapia nie działały. Ze szpitala został wypisany jako ktoś, komu ówczesna psychiatria nie miała już nic do zaproponowania.
Natalia Budzyńska
Brat Albert. Biografia
Wydawnictwo Znak,
Kraków 2017, ss. 415
Myśli Pani, że to dobry święty na dzisiejsze czasy?
Bardzo dobry! Ponieważ my dzisiaj bardzo boimy się tych, którzy potrzebują pomocy. Boimy się otworzyć granice – dosłownie i w przenośni. A to był człowiek, który nie moralizował, tylko przyjmował człowieka takim, jakim jest. Pomagał nie tylko materialnie, jak ówczesne organizacje charytatywne, w których arystokraci dawali ubogim bułkę i wracali na swoje wygodne kanapy. On siadał obok tych odrzuconych, rozmawiał z nimi, dawał swój czas i uwagę, często też pracę, dzięki czemu ci ludzie zaczynali szanować samych siebie. Bo gdy ktoś cię szanuje, to dostrzegasz, że jesteś człowiekiem godnym szacunku.
Natalia Budzyńska - dziennikarka „Przewodnika Katolickiego”, kulturoznawca, autorka książek „Matka męczennika” i „Brat Albert. Biografia”.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.