Nie znajdziemy drogi, jeśli nie będzie w nas przekonania, że jesteśmy na dobrej drodze, ale na dobrej są też ci, którzy idą inaczej.
Impulsem do tego komentarza stała się dyskusja wokół salezjańskiej pielgrzymki ewangelizacyjnej na Jasną Górę i nagrania, które zostało udostępnione w Internecie. Nie chcę jednak zajmować się samym zdarzeniem, a tematami, które zostały poruszone w dyskusji, zwłaszcza w nagraniu o. Remigiusza Recława zamieszczonym na deon.pl. Muszę przyznać, że doskonale autora rozumiem, w dużym stopniu się zgadzam... i w równie dużym gwałtownie nie zgadzam. Spróbuję wyjaśnić.
Po pierwsze, doskonale znam zjawisko o którym mowa. Wielokrotnie można w Internecie trafić na katolików (lub przynajmniej ludzi mieniących się katolikami, czasem jedynymi prawdziwymi katolikami), którzy nie zgadzają się z drogą Kościoła po Soborze Watykańskim II. Najchętniej krytykują liturgię, "lubią" też kwestie ekumeniczne i dotyczące dialogu międzyreligijnego, a ich cechą charakterystyczną jest to, że głoszą, nie rozmawiają (rozmowa w moim pojęciu oznacza przynajmniej wolę usłyszenia tego, co ma do powiedzenia drugi człowiek). Zgadzam się, rozmowy z nimi się nie kończą i od pewnego etapu przestają cokolwiek wnosić, są tylko wałkowaniem tego samego, tylko innymi słowami. Zgadzam się, że skutkiem ich działalności wobec ludzi nieposiadających wystarczającej wiedzy teologicznej może być zamęt i "gaszenie Ducha". Bardzo lubią bowiem posługiwać się cytatami, które wyrwane są z kontekstu wielowiekowego nauczania Kościoła. Blokowanie sugerowane przez o. Recława nie jest złym rozwiązaniem.
Z drugiej strony, są takie przestrzenie życia Kościoła, które obwarowane są dość szczegółowymi normami. Należy do nich liturgia. Od tego są przepisy, by chroniły to, co Kościół uważa za ważne. Są też takie obszary, w których "tylko" jest kluczowe. Właściwą materią Eucharystii jest chleb czysto pszenny, bez dodatków (tylko mąka pszenna i woda) i wino gronowe, bez dodatków. Chleb wypieczony z dodatkiem tłuszczu na którymkolwiek etapie albo np. wino musujące w grę nie wchodzą. Owszem, przykład "z grubej rury". Młodzież zazwyczaj o tym nie decyduje. Ale mam nadzieję dość dobrze uświadamia, że pełna dowolność nie ma racji bytu.
Nie można udawać, że nie zdarzają się nadużycia liturgiczne i zachowania sprawiające wrażenie totalnego braku szacunku dla tego, co święte, więc i dla Świętego. Niestety, można zauważyć tendencję do lekceważenia uwag na ten temat, bo przecież "nie można gasić Ducha". Niestety, tego typu uchybienia najlepiej widzą wspomniani wyżej. Owszem, często przesadzają z oceną. Ale lekceważenie ich głosu nie jest dobre. Nawet jeśli wyrażają krytykę w sposób bardzo trudny do zaakceptowania.
To już nie dwa skrzydła Kościoła, ale dwa obrzeża jego skrzydeł. Myślę, że ich istnienie w Kościele zapewnia mu pewną równowagę. W wielu wypadkach nauczanie Kościoła jest jak wędrówka po wąskiej grani, po obu stronach można się obsunąć w wypaczenie. Ale, co ważne: jesteśmy nie tyle po środku, co wyżej. Na Bożym, nie ludzkim poziomie. Różnorodność to nie wada, tylko dar Boga dla bardzo ludzkiego przecież Kościoła. Jedność to nie jednolitość. Ważne, by umieć zachować jedność mimo różnic.
I tu widzę trzeci problem. Obcych ludzi w internecie, znajomych znajomych na Facebooku można zablokować. Ale nie byłoby dobrym pomysłem blokowanie własnych kolegów, tym bardziej rodziny. Rada "blokuj", za którą nie idzie formacja, czyni tych ludzi bezbronnymi tam, gdzie blokada nie jest możliwa. To nie jest tak, że Kościół się myli. Nie jest tak, że nie ma argumentów. Rzecz w tym, że rada "blokuj" czasem (często?) zastępuje wiedzę. Bo to jest kwestia wiedzy. Może lepiej byłoby po prostu ją przekazywać?
I w końcu po czwarte: tak, jesteśmy różni. W Kościele mieszczą się bardzo różne duchowości, mieszczą się ludzie o skrajnie różnym przeżywaniu swojej wiary. Jest naturalne, że różne będą też sposoby wyrazu miłości, czci i uwielbienia. Jeśli poruszamy się poza przestrzenią liturgii jako takiej, dowolność będzie większa. Zgadzam się, nie wszystko jest dla każdego. Jeśli komuś jakaś duchowość, jakiś sposób wyrazu nie odpowiada, niech szuka swojego. Ma prawo. Ale niech pozwoli innym być sobą, tak jak on sam chce być sobą.
Trzeba jednak też pamiętać, że w Kościele jesteśmy razem i czasem będą się spotykały różne wrażliwości. To, co dla jednych naturalne jak oddech, innych może wręcz bulwersować. I odwrotnie, to co dla jednych jest życiem, innym wyda się potworną nudą. Jeśli spotykamy się w jednej przestrzeni, w jednym miejscu, trzeba się jakoś dogadać. Szanując nawzajem swoją wolność, ale z miłością do bliźniego szukając rozwiązań, które dla nas wszystkich będą do przyjęcia. Pamiętając, że są tacy, którzy - jak niemowlęta - potrzebują mleka (krwisty befsztyk, choćby najbardziej pożywny, jest nie dla nich) i tacy, którzy bez befsztyka będą głodni.
Jestem pewna, że da się znaleźć drogę w każdej sytuacji. Ale nie znajdziemy jej, jeśli będziemy się od siebie odgradzać, jeśli przestaniemy się słuchać, jeśli nie będzie w nas przekonania, że jesteśmy na dobrej drodze, ale na dobrej są też ci, którzy idą inaczej. Nie znajdziemy drogi, jeśli zapomnimy, że wszyscy jesteśmy Chrystusowi.
I to jest chyba najważniejsze.
PS. W kwestii samego wydarzenia, najkrócej: rzecz się działa w przestrzeni kościoła, ale nie mieliśmy do czynienia z liturgią sensu stricte. Z pewnością jednak była to jakaś forma kultu, nie np. koncert. W mojej ocenie trudno tu wprost stosować jakiekolwiek przepisy liturgiczne. Pozostaje kwestia wrażliwości, o której wiele pisałam w komentarzu.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.