O codziennym umieraniu, kole ratunkowym i byciu mamą „teeego Maćka Musiała” z Anną Musiał rozmawia Marcin Jakimowicz.
Marcin Jakimowicz: W środowisku, w którym się obracasz, nie ma chyba bardziej zakazanego słowa niż „Maryja”. Dlaczego o Niej ostatnio z taką pasją opowiadasz?
Anna Musiał: Dzięki Niej urodziłam się cała i zdrowa, a dziś jestem tu, gdzie jestem. I czuję się szczęśliwa, wolna i zakochana w Bogu. Czuję się kochana, zaopiekowana. Kiedyś myślałam, że Maryja jest jak teściowa, która broni dostępu do Jezusa albo odgradza od Niego. Dziś wiem: to najukochańsza Mama. Przyprowadza do Boga i uczy z Nim być. Uczy kochać. Czuję, że Duch Święty działa coraz mocniej w sercach zwykłych ludzi i woła: ukryjcie się w Maryi. To Ona pomoże wam wyjść z grzechu, naprawi relacje. Opiekowała się mną przez całe życie. Od chwili, gdy moja mama zawierzyła mnie Jej opiece.
Kiedy się o tym dowiedziałaś?
Jako dziewczynka, ale nie robiło to na mnie najmniejszego wrażenia… Niedawno tata przypomniał mi o tym. Opowiadał, jak wyglądała ta sytuacja. Mama miała 46 lat, była po doświadczeniu dwóch poronień. Lekarze powiedzieli krótko: to się nie uda. Albo urodzę się chora, albo mama nie przeżyje. Zalecili aborcję. Mama zdecydowała się na poród. I zawierzyła mnie Maryi.
Mówisz takie rzeczy i nie boisz się kpin?
„Błogosławieni jesteście, gdy ludzie wam urągają i prześladują was (…) z mego powodu”. A tak serio, mało mnie to interesuje. Ważne jest, co myśli o mnie Bóg, a nie inni. Ludzie lubią pokazywać się z dobrej strony, mówić, że są szczęśliwi, że mają fajnych przyjaciół, fajną pracę, że byli na fajnych wakacjach… Wszystko jest fajne. Bardzo fajne. Wystarczy spojrzeć na FB. Ale kiedy pozwolisz im się otworzyć, to widzisz, ile jest samotności, lęku, braku miłości i poczucia bezsensu. Często mają wiele dóbr materialnych i są nieszczęśliwi. W ich sercach jest dziura, której nie potrafią niczym zapełnić. I nie wiedzą, że tę tęsknotę można wypełnić tylko Bogiem. To On utkał nas ze swojej miłości i tylko w Nim możemy znaleźć ukojenie. Poza tym, powiem ci szczerze, ludzie doceniają szczerość i prawdę. Jeśli opowiadasz z pasją o tym, co kochasz, czym żyjesz, to są zaciekawieni. Coraz częściej przychodzą, by pogadać. Naprawdę się otwierają. Często obcy ludzie. A ja mam dla nich czas. Naprawdę pragną Boga, tęsknią za Nim, tylko nie wiedzą, gdzie Go szukać.
A gdzie Go szukać?
Wystarczy szczerze zaprosić i pragnąć, a sam przyjdzie. Powiedziałam Bogu – jestem do Twojej dyspozycji, więc jeśli poprosi, pójdę na koniec świata.
Były chwile, gdy krzyczałaś do Niego, a odpowiadała Ci pustka, cisza? Miałaś wrażenie, że to rzucanie grochem o ścianę?
Tak, miałam taki czas w życiu. Okropne chwile. Myślisz, że wszystko stracone, że nie ma ratunku i że już nic dobrego cię nie spotka. Czarna rozpacz.
Coś Ci w tych chwilach pomagało?
Gdy jesteś w środku tej jaskini lwa, to wydaje się, że nic nie pomaga. Co z tego, że ktoś mówi „pomodlę się za ciebie” albo chce cię poklepać po ramieniu? Słowa nie pomagają. Musisz dojść do ściany. I czekać, aż przyjdzie Bóg i wyciągnie cię za uszy. Tak było u mnie. Przyszedł i mnie wyciągnął, podniósł i zanurzył w swojej miłości. Teraz wiem, że w tej pustce i ciemności cały czas był ze mną. A tamte doświadczenia były potrzebne, bym mogła być tu, gdzie jestem…
W jaki sposób przyszło uzdrowienie?
Tak jak to bywa zazwyczaj: Pan Bóg przychodzi i dotyka cię swą miłością. I dopiero ona cię podnosi, wyzwala z grzechu, samooskarżania, daje poczucie przytulenia. Te doświadczenia mnie niosły. Ale nie były kluczowe. Zdecydowanie najmocniejszym doświadczeniem mojego życia była sytuacja sprzed trzech lat, gdy Pan Bóg pokazał mi swoje… smutne serce. To rozłożyło mnie na łopatki. Pokazał mi współodczuwanie z ludźmi, którzy cierpią, swą ogromną tęsknotę. To stało się w szpitalu, gdy przyjechałam do umierającej koleżanki. Bóg pokazał mi, jak bardzo z nią cierpi i jak bardzo cierpi z powodu tego, że ludzie odrzucają Jego miłość. Zawsze byłam katoliczką, ale zostawiałam sobie jakieś furtki, zawsze było jakieś „ale”, kombinowałam, jak zrobić coś po swojemu. Po tym doświadczeniu coś we mnie pękło. Zobaczyłam, jak cierpi Bóg, i nie chciałam Go już niczym ranić. Zaczęło się niewinnie: koleżanka z Wrocławia miała operację woreczka żółciowego. Nieoczekiwanie zapadła po niej w śpiączkę. Po kilku dniach obudziłam się o szóstej rano i po prostu czułam, że muszę do niej pojechać. Irracjonalne doświadczenie. Ruszyłam do szpitala, by się za nią pomodlić. O uzdrowienie…
Podśpiewując pod nosem „mam tę moc!”?
Myślałam: przyjadę, pomodlę się, a ona wstanie zdrowa. Modliłam się w kaplicy szpitalnej. Jeden dzień, drugi. Siedziałam po dwie, trzy godziny. I wtedy Pan Bóg pokazał mi swoje serce. To doświadczenie przeorało moje myślenie. Moja przyjaciółka zmarła.
Nie miałaś pretensji? Nie rzucałaś w niebo kamieniami?
Nie. Zobaczyłam, jak Bóg jest smutny, samotny. Kocha nas do szaleństwa, marzy o głębokiej relacji, mimo że przecież nikogo z nas nie potrzebuje, bo jest samowystarczalny. Marzy o człowieku, chce tylko jednego, by ten przyjął Jego miłość, i… napotyka mur obojętności. Widzi, że ludzie idą wprost na zatracenie i nie chcą skorzystać z Jego planu ratunkowego. Bardzo z tego powodu cierpi.
Co się zmieniło po tym doświadczeniu?
Przestałam oceniać. Widzę ludzi, którzy żyją w grzechu, są poobijani przez życie, i już ich nie oceniam, ale zaczynam dostrzegać ich dramaty. I smucę się. Smucę się, bo wiem, że mój Bóg się smuci. Dlaczego? Bo oni mogą się nie zbawić, nie skorzystać z łaski, mogą trafić do piekła. Oj, wiem, dziś to słowo, którego się nie używa. Kto dziś mówi o potępieniu?
Co zachwyca Cię w chrześcijaństwie?
Właśnie to, o czym mówię: z samym niepojętym Bogiem można mieć osobistą relację. On tęskni za tak beznadziejnymi ludźmi jak my. Pragnie nas. Zachwyca mnie to, że czuję Jego obecność, że spełnia pragnienia mojego serca, że wiem, kiedy się do mnie uśmiecha, wiem, że zawsze kocha. Nawet wtedy, gdy ja „odpuszczam”. Zachwyca mnie też to, że jest Bóg Ojciec, Jezus, Duch Święty, Maryja, tylu świętych. Czuję się, jakbym była w ogromnej…
...Rodzince.pl… Nie przeszkadza ci, że w przestrzeni publicznej jesteś coraz mniej Anią Musiał, a coraz częściej „mamą teeego Maćka Musiała”? To lekcja pokory, odsunięcia się, stanięcia za sceną?
Bycie mamą to wspaniała rzecz, jestem dumna z syna i z tego, że udaje mu się spełniać marzenia. Nigdy nie chciałam z nim rywalizować, a wręcz wycofałam się, by nie szkodzić, by nic z tego, co mówię, nie było użyte po to, by go zniszczyć. Było to o tyle trudne, że nie mogłam mówić o ważnych dla siebie sprawach, by nie szkodzić Maćkowi. Dziś jest dorosły, a ja wiem, że nie mogę nic nie mówić. Skoro ludzie sami o to proszą... Kiedyś był pomysł, abym wydała swój tomik wierszy, ale pomyślałam, że nawet to będzie oceniane przez pryzmat Maćka. Dziś Maciek żyje swoim życiem, ja swoim. Czasami dzwoni i pyta: „Mamo, dlaczego się nie odzywasz?”.
Pępowinę przecina się bezboleśnie?
To nie stało się w jednej chwili. Maciek wcześnie dojrzał do samodzielności, chciał się wyprowadzić już jako siedemnastolatek. Początkowo przeżywałam to jak każda matka. Wyprowadził się jako osoba pełnoletnia, a nasze relacje od razu się poprawiły. Po dwóch tygodniach po wyprowadzce spotkaliśmy się przypadkowo w Galerii Mokotów, a on zawołał: „Mamaaa! Zapraszam Cię na obiad!”. (śmiech)
W czasie długiego weekendu ludzie wrzucają fotki z plaży, grilli, imprez. A Ania Musiał? W pięknych okolicznościach przyrody czyta…. „Umieranie ożywiające” Pelanowskiego. To nie jest łatwa, prosta lektura do poduszki…
Ta książka tłumaczy, dlaczego przydarzają nam się trudne rzeczy i dlaczego właśnie one pozwalają nam urodzić się na nowo. By odzyskać Boga, trzeba stracić bożka, czyli coś, co było dla nas często całym życiem. Cierpienia, odtrącenia, zranienia, brak miłości – te doświadczenia przybliżają do Niego i zapewniają duchowy rozwój. Pelanowski pisze, że ci, którzy zranili nas najbardziej, otworzyli nasze dusze na Boga. Więc, paradoksalnie, niebo przybliżają nam najbardziej ci, z powodu których znosimy prawdziwe piekło! W momentach takiego umierania widzimy swoją bezradność i zwracamy się do Boga. A On czeka stęskniony, by nas objąć i wyprawić ucztę. Jak ojciec czekał na syna, który powróci. Chodzenie za Jezusem to też codzienne umieranie. Dla siebie i dla innych.
Nie masz dość tego „umierania”?
Zdarzają się dni, że mam dość. Jak każdy. Ale gdy patrzę z perspektywy czasu, to dziś już tak się nie buntuję jak kiedyś. Widzę sens i nawet lubię te codzienne śmierci. Im mniej mnie, tym więcej Boga. Lubię, kiedy mnie wypełnia. Staram się codziennie mówić: „Bądź wola Twoja, nie moja”. Nawet w telefonie na tapecie mam takie hasło: „Odbierz mnie sobie i oddaj całkowicie Tobie”.
Przyjaźnisz się ze środowiskiem świeżo nawróconych pierwszoligowych muzyków. To klimaty, które najbardziej Cię pociągają? Nowocześnie zaaranżowane uwielbienie? Ręce do góry?
Lubię to. Ale powiem ci szczerze: najbardziej lubię „zwykłą” Mszę ze zwykłym organistą. Nawet w małym wiejskim kościele i z księdzem, który niekoniecznie jest porywającym kaznodzieją. Zwykła, prosta Msza. Byleby tylko na ołtarzu był Pan Jezus. To wystarczy.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Choć ukraińska młodzież częściej uczestniczy w pogrzebach niż weselach swoich rówieśników...
Praktyka ta m.in skutecznie leczy głębokie zranienia wewnętrzne spowodowane grzechem aborcji.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).