– Tak nauczyciel się nie zachowuje – mówią ks. Grzegorzowi Kaputowi jego uczniowie z Ornontowic.
Komentują w ten sposób jego spontaniczność i to, że na przykład już z daleka macha im ręką. Czego innego można jednak spodziewać się po kimś, kto w zeszłym roku wrócił na Śląsk po 12 latach w Afryce? Ksiądz Grzegorz Kaput jest dziś wikarym w Ornontowicach. Wcześniej pracował w miasteczku Namalundu w Zambii, ukrytym wśród gór w gęstej dżungli. Jego proboszczem do roku 2009 był ks. Wacław Stencel rodem z Gogołowej koło Jastrzębia-Zdroju. Później biskup powierzył parafię Miłosierdzia Bożego w Namalundu ks. Grzegorzowi, w której urząd proboszcza pełnił aż do wyjazdu z Zambii.
Pomimo zmiany funkcji na misji zostały te same Ślązoki – ks. Wacek i ks. Grzegorz. Oczywiste więc było, że językiem obowiązującym na ich „farze” jest ślonsko godka... Zwłaszcza że czasem przyjeżdżali im pomagać także inni Ślązacy, m.in. klerycy Wojtek i Bartek. Ksiądz Grzegorz jeździł terenowym samochodem z kapłańską posługą do siedmiu stacji misyjnych, rozsianych po okolicznych wioskach.
Tokarz w seminarium
Pochodzi z Rudy Śląskiej. Skończył tu zawodówkę. Bardzo lubił pracę na tokarce – i był za nią chwalony. Poszedł więc do technikum ze studium nauczycielskim i zdobył uprawnienia do nauczania zawodu obróbki skrawaniem. Już jako 16- i 17-latek jeździł w latach 80. XX wieku jako opiekun na kolonie charytatywne. Prowadził je wikary z Halemby, ks. Krzysztof Bąk, dzisiaj dyrektor Caritas Archidiecezji Katowickiej.
– Ksiądz Bąk wydzierał wtedy niepełnosprawnych z domów i walczył dla nich o normalne życie. Z uśmiechem dał mi adres ze Świętochłowic i powiedział, że tam spotkam swojego podopiecznego. Okazało się, że to 9-letni Łukasz bez rączek i nóżek... Miał tylko kikutki. Ale już na pierwszym spotkaniu mnie zapytał: „A znasz prawo Ohma?”. Bardzo się zżyliśmy – wspomina.
W zawodzie nauczyciela nie popracował, bo w 1992 r., jako 22-latek, wstąpił do seminarium. Jest trzynastym z kolei księdzem rodem z parafii Bożego Narodzenia w Halembie. – Dlatego koledzy w seminarium, gdy słyszeli, że jestem z Halemby, komentowali: „A, to ni ma powołani, wy tam mocie tako moda”, albo „A wy to ni mocie fajnych dziołchów w Halembie?” – śmieje się. Po kilku latach pracy wikarego rozeznał, że Bóg powołuje go na misje w Afryce. W 2004 r. poleciał do Zambii.
Taniec na Mszy
Nie było łatwo biegle nauczyć się lokalnego języka. – Jesteś księdzem, masz magisterkę, a czujesz się w takiej sytuacji jak dziecko, które musi uczyć się od początku – wspomina. I dodaje, że była to dla niego lekcja pokory. – Dopiero po trzech latach poczułem się tam jak ksiądz – mówi. Wtedy ludzie zaczęli do niego często przychodzić ze swoimi problemami. Kiedyś zjawił się czarnoskóry Sylwester, dobry przyjaciel. Jego żona była w ciąży, ale poród nie nadchodził, choć było już po terminie. – Father, może byś przyszedł się pomodlić? – zapytał.
Ks. Grzegorz poszedł wieczorem na modlitwę. Okazało się, że już w nocy żona Sylwestra urodziła synka. Chłopak dostał na chrzcie imię Gregory – jak misjonarz z Halemby. Wtedy jednak też po całej okolicy poszła fama, że „father Gregory modli się i to działa”. Odtąd zaczęło go odwiedzać mnóstwo kobiet w stanie błogosławionym, i to nie tylko katoliczki. Modlił się też za kobiety, które nie mogły zajść w ciążę. – W końcu sam zacząłem wierzyć, że to „father Gregory” ma takie skuteczne modlitwy... Aż w końcu drugie dziecko kobiety, za którą długo się modliłem, zmarło po porodzie w szpitalu. Żaliłem się: „Panie Jezu, coś jest nie tak! Zawsze mnie wysłuchiwałeś, a przecież teraz też się modliłem”.
Powiedziałem o tym pielęgniarce ze szpitala, zresztą niekatoliczce. Odpowiedziała: „Father, ale ty zrobiłeś to, co należało do ciebie. A resztę miałeś zostawić Bogu”. Jej słowa przywróciły mnie do pionu – wspomina. – Nasze modlitwy trzeba zostawić Panu Bogu. Ta modlitwa nigdy się nie marnuje, ale co Pan Bóg z nią zrobi – to nie nasza rzecz – podkreśla.
Ksiądz Grzegorz sądzi, że ludzie, którym służył w Namalundu, wielu zachowań mogliby uczyć się od Europejczyków. Choćby tego, żeby ojcowie okazywali serce swoim dzieciom, żeby wzięli córkę na ręce albo poszli z nią na spacer. Zambijczyków, którzy tak robią, jest dziś coraz więcej, zwłaszcza w stołecznej Lusace. Są jednak i tacy, którzy zgodnie z tradycją idą bez bagaży obok żon, obładowanych pakunkami, z dzbanem wody na głowie i dzieckiem na plecach.
Z drugiej strony Ślązacy też mogliby czegoś nauczyć się od mieszkańców Zambii. Choćby spontaniczności i wyrażania radości, także wobec Pana Boga. Na nabożeństwach w Namalundu katolicy żywiołowo klaszczą i radośnie śpiewają, kołysząc się w rytm towarzyszących pieśni bębnów. – W Zambii jest też znacznie więcej Pana Boga w przestrzeni publicznej. Katolicy nie wstydzą się tam na przykład nosić na szyi różańców. A na biurkach dyrektorów i urzędników często leży Pismo Święte. I nie tylko leży: oni znajdują czas, żeby je czytać – zauważa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.