O obecności, zgodzie na śmierć i gotowaniu mężowi opowiada dr Iwona Sitarska, kierownik hospicjum domowego Caritas w Łodzi.
Barbara Gruszka-Zych: Mówi Pani skromnie, że zajmuje się zwyczajną pracą, a jednocześnie dotyka sacrum. Gdzie ono jest?
Iwona Sitarska: Wokół chorego. Mam szczególne odczucie obcowania z sacrum, kiedy jestem przy śmierci. To niesamowicie intymna chwila w życiu każdego człowieka.
Moment jego spotkania z Bogiem.
Kiedy wchodzę do pokoju, w którym leży chory w agonii, to jest tak, jakbym wchodziła do świątyni. Ja po prostu wiem, że tam jest Pan Bóg. Mam wtedy poczucie, że stoję wobec czegoś większego od każdego z nas. Ten obszar nie należy do mnie.
Da się żyć, tak często asystując umieraniu?
Towarzyszenie odchodzącym to rodzaj łaski. Po rozpoczęciu pracy w hospicjum czekałam cztery lata na to, żeby uczestniczyć w śmierci podopiecznego. Tłumaczyłam sobie, że widocznie jeszcze do tego nie dojrzałam.
Jak długo trwa agonia?
Zwykle 24, 48, 72 godziny; długa – tydzień. W skrajnych przypadkach nawet dwa tygodnie. Nie każda śmierć tak wygląda. Niektórzy mimo ciężkiej choroby umierają nagle.
Jak zachowuje się człowiek w agonii?
Najczęściej nie ma kontaktu werbalnego z otoczeniem. Nie je, nie pije, wydaje się nieprzytomny. Aczkolwiek widzimy, że jakiś kontakt istnieje, tylko trzeba się nauczyć odbierać znaki, jakie nam daje. To nie jest tak, jak niektórzy sobie wyobrażają, że mówią do umierającego: „Jeśli mnie słyszysz, to ściśnij mi rękę”, a on ją ściska. Ciało już wtedy go nie słucha. To taki stan, że jeśli znienacka coś zrobię z chorym, to on napina mięśnie i nie pozwala mi na to. Jeśli jednak mu powiem, że chcę go przewrócić na bok, to się rozluźnia i godzi na to. To pozwala mi sądzić, że mnie słyszy. Czasami zdarzają mu się przebłyski świadomości i na moment wraca kontakt werbalny.
Jak można pomóc człowiekowi w agonii?
Jestem lekarzem. Do moich obowiązków należy zbadanie chorego w ograniczony sposób, żeby go nie męczyć. Przede wszystkim dotykam pacjenta. Badam puls, czuję, jak jest napięty. Mierzę ciśnienie. Osłuchując płuca, przewracam go delikatnie z jednego boku na drugi. Sprawdzam napięcie mięśni, czy skóra jest ciepła, czy zimna. Cały czas patrzę na niego.
Mimo że on nie patrzy. I widzi Pani, że to agonia?
Nigdy do końca nie mam takiej pewności. Bliscy oczekują, żebym powiedziała, czy to już, czy jeszcze nie. Odpowiadam, że nie wiem, ale wszystko wskazuje na to, że tak.
Są sytuacje, że ma Pani pewność?
Tak, np. kiedy pacjent ma bardzo niskie, wręcz nieoznaczalne ciśnienie krwi. Co wcale nie znaczy, że umrze w ciągu pięciu minut. Może to trwać kilka godzin.
Ciśnienie może się podnieść?
Czasem tak się zdarza. Natomiast, muszę to podkreślić, błędem byłoby wyłącznie stwierdzenie, że zupełnie nie wiem, kiedy chory umrze. Rodzina musi wiedzieć, że to już jest ten czas. Nieraz podczas agonii krewni pytają mnie: „Co mamy teraz robić?”. Mówię: „Proszę siedzieć przy chorym, wziąć go za rękę, powiedzieć mu głośno to, co jest dla was ważne. Dobrze by było się pomodlić”. Dopiero wtedy widzę, jak się reflektują i zaczynają odmawiać np. Koronkę do Bożego Miłosierdzia. W agonii jest za późno na wołanie notariusza, ale zawsze można poprosić księdza. Radzę, żeby zapalić gromnicę. Jej światło przeprowadza umierającego na drugi świat.
Czy czuwający przy łóżku osoby umierającej modlą się?
Niestety, nawet wśród wierzących nie widzę wielu modlących się. Może w dużym mieście, jakim jest Łódź, modlą się intymnie, po cichutku? Rzadziej też zastaję przy chorym licznie zgromadzoną rodzinę. Obserwuję, że bliscy do końca chcą, żeby tę sytuację odwrócić. Nawet ci, z którymi mamy przepracowane przygotowanie do odejścia, uważają, że ich głównym obowiązkiem jest zrobienie dla odchodzącego wszystkiego od strony medyczno-fizycznej. Skupiają się na tym, żeby ten moment odsunąć.
Dawniej śmierć była częścią życia. Ludzie uczyli się, jak ją przyjmować.
Dzieci bez wahania brano do umierającej babci. Rodzice umierali w domach, w obecności rodziny. Jeszcze w pierwszej połowie XX w. matki często doświadczały śmierci swoich maleństw. Bardzo pomagał im wtedy rytuał będący instrukcją, co w takiej sytuacji robić. Kiedy ten moment nadchodził, cała rodzina gromadziła się wokół umierającego. Zapalano gromnicę i zaczynano się modlić.
Czy środki farmakologiczne mogą ulżyć w agonii?
Działanie leków jest wtedy bardzo ograniczone. Trzeba wiedzieć, które mają szansę zadziałać i są tak naprawdę potrzebne. Nie podłącza się choremu kroplówek, bo mogą zaszkodzić, a poza tym już trudno znaleźć żyłę. Ulgę przynosi mądra pielęgnacja – nie trzeba się bać dotykania umierającego. Można zmieniać mu pozycję ciała, pampersy. Chory nie przyjmuje już niczego doustnie, ale leki można podawać podskórnie do tzw. motylka.
Kiedyś terminalnie chorzy nie radzili sobie z bólem. Dziś medycyna paliatywna w 95 proc. niweluje cierpienie.
Raz byłam przy agonii, która przypominała zakończenie życia, jakie widzimy na filmach. Chora matka powiedziała swojemu synowi, że go bardzo kocha, pożegnała się z nim. Po chwili wyszeptała: „Śmierć nadchodzi, jak strasznie boli” i zaczęła krzyczeć. Byłam przy niej z naszym księdzem kapelanem. Zaczął się nad nią modlić, udzielił sakramentu namaszczenia chorych, a ja podawałam jej leki przeciwbólowe. Chora uspokoiła się i po godzinie w zupełnym spokoju zmarła na rękach syna.
Czy chory w ostatnich godzinach ma trudności z oddychaniem, gorączkę?
Może je mieć, ale też bardzo męczące jest tzw. pobudzenie przedśmiertne, objawiające się tym, że chory jest nielogiczny, splątany, często pobudzony ruchowo. Mimo że jest bardzo słaby, nagle siada, a nawet próbuje wstać. Kiedy podczas agonii pojawia się któryś z tych objawów, staramy się je złagodzić. Czasem trzeba chorego farmakologicznie wprowadzić w krótki sen, żeby się uspokoił. Staramy się też zapobiegać objawom, które są cierpieniem dla rodziny.
Przecież cierpi się, widząc całą tę mękę.
W ostatnich chwilach niepokojące jest charczenie przedśmiertne. Chory przestaje mieć odruchy mózgowe, nie łyka i nie odkrztusza wydzieliny. Wtedy ślina zalega w tchawicy i każdy stojący przy łóżku chorego, słysząc to charczenie, może być przekonany, że on się dusi. Ja wiem, co się dzieje, ale jeśli bliskich nie przekonują moje wyjaśnienia, to podaję choremu leki hamujące produkcję śliny, żeby rodzina miała poczucie, że jego śmierć jest spokojniejsza. Wie pani, jakie życzenie ma wiele osób?
Jakie?
Chcą umrzeć we śnie.
A Pani jak by chciała?
Chciałabym znaleźć w sobie męstwo, żeby umrzeć świadomie.
Czy ludzie zwykle dopuszczają do siebie świadomość, że to ostatnie chwile?
Niepolitycznie powiem, że w ciągu 20 lat mojego towarzyszenia odchodzącym nie widziałam zbyt dużo pięknych śmierci. Nie chciałabym, jak wielu, umierać w zaprzeczeniu tego faktu.
A jak?
Chciałabym stanąć wobec prawdy, że moje życie się kończy.
Boi się Pani śmierci?
Tak. Jeżeli ktoś mówi, że się jej nie boi, to albo sobie tego nie przemyślał, albo jest święty, ma poczucie dużej bliskości z Panem Bogiem.
Tak mówił bł. Pier Giorgio Frassati.
Też spotkałam takich pacjentów. To byli najczęściej ludzie prości. Dlaczego ta łaska spotyka właśnie ludzi prostych?
Matka Boża też objawiała się „prostaczkom”.
Właśnie, oni potrafią umierać. Ufnie stają wobec tej prawdy.
Jak się zachowują?
Wiedzą, że ten moment się zbliża. Nie histeryzują, przygotowują na niego nie tylko siebie, ale i swoje otoczenie. Niestety, często chory nie akceptuje śmierci, a razem z nim jego rodzina. Idealnie jest, kiedy on chce odejść i rodzina daje mu na to pozwolenie.
A kiedy to już się stanie…
Wierzę, że to moment, kiedy jego ciało umiera, ale dusza pozostaje. Nigdy nie miałam poczucia, że przestał istnieć. On dalej dla mnie jest.
Niejednemu z nas zdarza się czuć obecność naszych zmarłych.
Kiedy miałam dwadzieścia kilka lat, zmarł mój tata. Był stosunkowo młody, bo miał 61 lat. Byłam wtedy na V roku medycyny i jego śmierć naznaczyła moje wybory zawodowe. To było doświadczenie wiary. Byłam świadkiem reanimacji taty w szpitalu w Lublinie. Mieszkaliśmy w Rzeszowie, więc mój tata zmarł poza miejscem zamieszkania. 25 lat temu nie było telefonów komórkowych. Mama wyszła ze szpitala godzinę wcześniej. Jechałam cztery godziny autobusem, żeby powiedzieć rodzinie, że tata nie żyje. Właśnie wtedy odczułam bardzo silnie, że on jest. Uwierzyłam w nieśmiertelność duszy. Ludzie w żałobie mają często wyrzuty sumienia, że nie zdążyli swoim bliskim czegoś powiedzieć. Nagle uzyskałam pewność, że on już wie wszystko, co chciałam mu powiedzieć.
Przyjeżdża też Pani do domu zmarłego, żeby stwierdzić zgon.
Widzę wtedy rozmaite obrazy, bo ludzie mają różny stosunek do ciała zmarłego. Niektórzy boją się go dotknąć. Otwierają okna w pokoju, gdzie leży, a zamykają drzwi, bo boją się tam wejść. Ale nieraz widziałam także piękne sceny. Wchodzę do pokoju, a żona tuli w ramionach zmarłego męża. Mam zwyczaj, że kiedy stwierdzę zgon, robię częściową toaletę pośmiertną, usuwając ślady medycznej obecności – wenflon, cewnik. Pomagam rodzinie myć ciało. Bo ciało zmarłego ma dla mnie ogromną godność.
Modli się Pani wtedy?
Nawet kiedy rodzina nie podejmuje modlitwy, klękam przy łóżku i modlę się za duszę zmarłego. Żeby Pan Bóg ją przyjął.
Ile osób umarło pod opieką Pani hospicjum?
Co dwa miesiące odprawiamy Mszę św. za naszych zmarłych i za przyjaciół hospicjum. Zawsze podczas modlitwy wiernych czytam nazwiska zmarłych w ciągu ostatniego półrocza. W sumie pod naszą opieką odeszło około 2700 osób.
W obliczu śmierci życie nabiera większego smaku.
Obcowanie ze śmiercią kapitalnie robi na życie. Porządkuje hierarchię wartości. Ale trzeba z tym uważać. Ja to przećwiczyłam z moją mamą. Kiedy wracałam późno z pracy, a mama opowiadała mi o problemach z kotem, który zniknął na 2 godziny, to ja czasami nerwowo nie wytrzymywałam. Zrozumiałam, że trzeba nauczyć się poruszania między tymi rzeczywistościami. Nie zapominać, że z pozoru nieważne problemy są dla bliskich istotne i trzeba poświęcić im uwagę.
A jak jest w końcu z tą hierarchią?
Jest mi czasem łatwiej, bo nie uwodzi mnie wiele dóbr świata, takich jak popularność, sława, władza…
Z czego czerpie Pani radość?
Z przebywania w domu. Mieszkam z mężem i mamą.
Przychodzi Pani do nich z głową pełną problemów?
W pewien sposób płacę za to, bo trochę zdziczałam. Nie mam konta na Facebooku, rzadko spotykam się prywatnie. Często pracuję po 12 godzin i moje codzienne życie wypełniają sprawy moich podopiecznych.
To ofiara.
Mam poczucie, że jestem narzędziem.
W ręku Boga?
A w czyim innym? Wciąż sobie planuję, że odpocznę, że będę asertywna i komuś odmówię. A potem dzwoni telefon, coś się dzieje z pacjentami i plany padają. W naszym hospicjum jesteśmy przez 24 godziny dostępni pod komórką. Kiedy mam czas w niedzielę, moją największą radością jest ugotowanie mężowi dużego obiadu. •
Iwona Sitarska - lekarz, specjalista anestezjologii i intensywnej terapii, specjalista medycyny paliatywnej. Pochodzi z Rzeszowa, studiowała na Wydziale Lekarskim Akademii Medycznej w Lublinie. Od 1995 pracuje jako lekarz w hospicjum domowym i Poradni Medycyny Paliatywnej prowadzonym przez NZOZ Caritas Archidiecezji Łódzkiej. Od 2002 kieruje nimi. Od 2014 jest konsultantem wojewódzkim w dziedzinie medycyny paliatywnej dla województwa łódzkiego.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Nad sprawami duchowymi nie mamy pełnej kontroli i należy być ostrożnym.
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.