Czego możemy być pewni, gdy chodzi o przyszłość? Lepszego świata? Lepszych czasów? Skąd czerpać nadzieję, która daje siłę, by stawić czoła teraźniejszości. Trudnej, a często bardzo trudnej.
Trzeba otworzyć Ewangelię, Kazanie na Górze, błogosławieństwa. „Błogosławieni, którzy się smucą” (Mt 5,4). Można przetłumaczyć dosłownie: „szczęśliwi, którzy nie są szczęśliwi”. Oto cały paradoks chrześcijańskiej nadziei. Jak to pojąć?
Błogosławieństwa są z jednej strony obietnicą dotyczącą przyszłości. Kiedyś nadejdzie pocieszenie, którego jeszcze na razie nie widać. To tylko część prawdy. Błogosławieństwa są zwiastowaniem Bożej obecności i miłości już tu i teraz. Wskazują na mądrość, która polega na tym, że domu swojego życia nie opieram na piasku własnych zdolności i możliwości, ale na skale, którą jest Bóg. Święty Paweł pisze: „W nadziei bowiem JUŻ jesteśmy zbawieni” (Rz 8,24). Nadzieja jest czymś więcej niż obietnicą, ona pozwala poczuć moc Bożej miłości. Ona jest zadatkiem, przedpłatą, bezzwrotną pożyczką. Jest kotwicą, która zaczepia nasze życie o Boga, o wieczność, i nie pozwala być miotanym na wszystkie strony, na mielizny i rafy, przez życiowe nawałnice.
Czego ostatecznie szukamy? Czego się spodziewamy, czego pragniemy? Na co właściwie mamy nadzieję? Pyta Benedykt XVI w encyklice Spe salvi. Zauważa uczciwie, że pojęcie „życie wieczne” brzmi dla współczesnego człowieka abstrakcyjnie i mało atrakcyjnie. Tego każdy kaznodzieja powinien być świadomy! „Kontynuować życie na wieczność – bez końca, jawi się bardziej jako wyrok niż dar. Oczywiście chciałoby się odsunąć śmierć jak najdalej. Ale żyć zawsze, bez końca – to w sumie może być tylko nudne i nie do zniesienia”. Z drugiej strony bywamy tak bardzo rozczarowani tym doczesnym życiem, że staje się ono nie do zniesienia. Więc czego w końcu chcemy, skoro nie kręci nas ani to życie, ani myśl o wieczności. Papież odwołując się do słów św. Augustyna, zauważa, że w gruncie rzeczy pragniemy tylko jednej rzeczy – „szczęśliwego życia”, życia, które po prostu jest życiem. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie tego życia szukać. I to właśnie bywa powodem rozpaczy. Ale zarazem ten właśnie punkt jest miejscem, w którym rodzi się nadzieja. W to miejsce, w ten nerw, w to rozdarcie, trzeba wbić strzykawkę z lekarstwem. Musi istnieć lepsze, większe życie, musi być możliwe jakieś trwałe szczęście – w człowieku nigdy nie umiera ta tęsknota, to przeczucie.
Prawdziwe życie
To pozytywne przeczucie jest najmocniejsze w nas wtedy, gdy jesteśmy kochani. To miłość daje potężny zastrzyk nadziei. On jest prawdziwym „red bullem”, który dodaje skrzydeł. Tak, każda ludzka miłość, nawet chora, pokręcona czy niemożliwa do spełnienia. Zauważmy, że kiedy człowiek jest kochany, wtedy właśnie jest najdalej od rozpaczy. I przeciwnie, kiedy traci miłość, kiedy zostaje opuszczony (czy to z powodu śmierci ukochanej osoby, czy z powodu odejścia), doświadcza najmocniej rozpaczy, czyli braku nadziei. Bez miłości nie ma przyszłości. Między miłością a nadzieją istnieje głęboki związek.
Kruchość ludzkiej miłości (jej nietrwałość, śmiertelność) wskazuje, że człowiek potrzebuje miłości bezwarunkowo trwałej, miłości absolutnej. Tę miłość objawia nam wiara, która mówi: „Bóg jest miłością” i kocha ciebie. Ta miłość została objawiona, wyznana w osobie Jezusa Chrystusa. Nie potrafię lepiej wyrazić tego niż Benedykt XVI. Pisze on tak: „Prawdziwą, wielką nadzieją człowieka, która przetrwa wszelkie zawody, może być tylko Bóg – Bóg, który nas umiłował i wciąż nas miłuje »aż do końca«, do ostatecznego »wykonało się!«. Kogo dotyka miłość, ten zaczyna intuicyjnie pojmować, czym właściwie jest »życie« Życia we właściwym znaczeniu nie mamy dla siebie ani wyłącznie z samych siebie: jest ono relacją. Życie w swojej pełni jest relacją z Tym, który jest źródłem życia. Jeśli pozostajemy w relacji z Tym, który nie umiera, który sam jest Życiem i Miłością, wówczas mamy życie. Wówczas »żyjemy«”. To jest fundament nadziei i jej związek z wiarą i miłością. To wiara daje nam nadzieję, że nasze nieskończone pragnienie miłości zostanie zaspokojone.
To nie oznacza wcale ani rezygnacji z prób naprawienia stanu świata, ani rezygnacji z ludzkiej miłości. Te mniejsze codzienne nadzieje związane ze służbą na rzecz innych są konieczne, ale bez wielkiej nadziei okażą się niewystarczające. Tę wielką nadzieję może nam dać tylko Bóg. Nie jakikolwiek, ale Ten, który urodził się jako człowiek w Betlejem i wykrwawił na Golgocie. „Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, bez utraty zapału, który daje nadzieja w świecie ze swej natury niedoskonałym. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego mimo wszystko wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem”.
Czy można by to bardziej ukonkretnić? Owszem. Postaram się to uczynić w trzech częściach cyklu, wskazując za papieżem Benedyktem trzy „miejsca”, w których możemy praktycznie uczyć się nadziei i ćwiczyć w niej. Są nimi: modlitwa, cierpienie oraz prawda o sądzie ostatecznym.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).