Czym właściwie jest nadzieja?

ks. Tomasz Jaklewicz

publikacja 21.01.2017 06:00

Czego możemy być pewni, gdy chodzi o przyszłość? Lepszego świata? Lepszych czasów? Skąd czerpać nadzieję, która daje siłę, by stawić czoła teraźniejszości. Trudnej, a często bardzo trudnej.

Czym właściwie jest nadzieja? Nickels /Face to Face/Reporter/east news Benedykt XVI

Zacznijmy od tego, czym nadzieja nie jest. Otóż nie jest optymizmem, choć często bywa z nim mylona.

Dopowiedzmy od razu, że optymizm może być pewną cechą charakteru, naturalną zdolnością do radości, zaufania, pozytywnego myślenia. Tego typu psychiczna predyspozycja może łączyć się z autentyczną nadzieją i sprzyjać rozwojowi tej cnoty. Ale równie dobrze może prowadzić do utrwalenia jakiejś formy naiwności lub stać się czystą fasadą.

Nadzieja a optymizm

Benedykt XVI zauważa, że istnieje i jest dziś w modzie taki typ optymizmu, który jest podróbką autentycznej nadziei. Ten optymizm przebija z każdej reklamy, to jakieś obowiązkowe irytujące „keep smiling” w każdej sytuacji i zupełnie bez podstaw. Papież senior dla zilustrowania takiej postawy odwołuje się do osobistego doświadczenia sprzed lat. Otóż w latach 60. ktoś z jego znajomych opowiadał o sytuacji Kościoła w Holandii. Opustoszałe seminaria, masowe odejścia z kapłaństwa, zanik spowiedzi, spadek liczby uczestników Mszy Świętej. Pointa opowieści, której wysłuchał Ratzinger, była zaskakująca: mimo tych oznak upadku jest to Kościół wspaniały, ponieważ nie ma w nim śladu pesymizmu, wszyscy patrzą w przyszłość z optymizmem. Właśnie tego rodzaju optymizm, który zamyka oczy na trudną prawdę, jest parodią chrześcijańskiej nadziei. „Wielkość i rozumność chrześcijańskiej nadziei odsłaniają się przed nami tylko wtedy, kiedy wyzwolimy się od fałszywego blasku jej świeckich imitacji” – zauważa Benedykt.

W przestrzeni społecznej ideologiczny optymizm jest formą nowej wiary, już nie w Boga, ale w jakąś formę bożka. To może być wiara w postęp, w naukę, która poprzez wynalazki i odkrycia rozwiąże wszelkie problemy, w rewolucję czy inne lewicowe techniki społecznej manipulacji, w absolutną wolność jednostki, która musi uwolnić od wszelkiej zależności (od rodziny, tradycji, Kościoła). Istota różnicy między optymizmem a nadzieją tkwi w tym, że optymista wierzy w utopię zbudowania lepszego świata – zawsze wolnego, szczęśliwego i sprawiedliwego. Optymista wierzy w siebie, w sukces swoich planów i działań. Jak to się ma do nadziei? Otóż celem nadziei jest ostatecznie nadejście królestwa Bożego, czyli trwała wspólnota człowieka z Bogiem oraz ludzi ze sobą dzięki Bogu. Nadzieja obiecuje coś, co wykracza poza ludzkie plany, możliwości i  działania. Nadzieja otwiera człowieka na Bożą niespodziankę, na przyjęcie daru pochodzącego od kochającego nas Boga. To Jego miłość i moc obiecują nam więcej, niż my sami możemy wypracować, nawet wymarzyć.

Optymizm bywa fasadą, która maskuje rozpacz – diagnozuje Benedykt. I dodaje, że optymizm jest dlatego iluzją nadziei, że w istocie jest próbą zapomnienia o śmierci. Ale człowiek nie chce być karmiony kłamstwem, nie chce znieczulenia w obliczu lęku, chce pokonania trwogi. Nadzieja, która udaje, że nie ma śmierci, nie może być prawdziwą nadzieją.

Iluzje w samym Kościele

Czy jakiś rodzaj światowego optymizmu nie zakrada się do Kościoła także dzisiaj? Coś jest na rzeczy. Nie obrażajmy się na współczesność, nie możemy widzieć wszędzie zła, trzeba patrzeć pozytywnie i budować lepszy świat oraz lepszy Kościół. Tego typu wezwania pojawiają się tu i ówdzie. Często łączą się z tezą, że również ateizm i sekularyzm są szansą dla Kościoła, są jego oczyszczeniem (z czego?). Znika gdzieś troska o Boga, o Jego panowanie w ludzkich duszach, o wieczne zbawienie. Najważniejsze staje się zaangażowanie Kościoła w doczesny postęp ludzkości i tworzenie doskonałego społeczeństwa przyszłości, wolnego od wojen, cierpień i nierówności. Przypomina się obraz budowniczych wieży Babel. Im też tylko o to chodzi. Zbudujmy lepszy świat, Boga możemy zostawić na boku.

Jeśli wczytamy się w teksty prorockie, w mowę eschatologiczną Jezusa lub w Apokalipsę św. Jana, zauważymy splot dwóch wątków. Pierwszy to pesymistyczny obraz zmagań ze złem, ciąg cierpień, katastrof, nieszczęść, które jawią się jako kara Boża za grzech. Drugi jest wątek radykalnej nadziei opartej na Bogu i jego obietnicach. „Apokalipsie obca jest obietnica ciągłego postępu; nie uznaje też ona możliwości zbudowania przez człowieka jakiejkolwiek formy doskonałego społeczeństwa” – to jedna strona medalu. A druga? „Ostatecznie Apokalipsa mówi nam, że ludzkie dzieje, ze wszystkimi ich nieszczęściami, nie zmierzają do ciemności samozniszczenia. Bóg nie pozwoli, aby zostały one wyrwane z Jego ręki Człowiek nie jest jedynym aktorem dziejów i dlatego śmierć nie ma w nich ostatniego słowa. To, że istnieje inny aktor, jest bezpieczną kotwicą i gwarancją nadziei, która jest silniejsza i bardziej rzeczywista niż wszelkie obawy świata” – konkluduje kard. Ratzinger. Czy ten rodzaj proroctwa brzmi wystarczająco dobitnie w dzisiejszym Kościele?

Szczęśliwi nieszczęśliwi

To, co jest prawdą w odniesieniu do dziejów świata, jest także prawdą dla każdego z nas. My też mamy swoje małe apokalipsy: trzęsienia ziemi, zmagania, nieszczęścia, w których nasze marzenia, plany i oczekiwania związane z życiem rozsypują się jak domki z kart. Lekceważymy sygnały tego, co nieodwołalne (depresje, nocne trwogi, krew w moczu, anemia itd.). Jak pisał celnie Miłosz: „straciliśmy górę i dół, prawo i lewo, niebiosa, otchłanie”, czyli metafizyczną, duchową orientację. I dlatego „próbujemy jakoś przebrnąć, w autach, w łożach,/ Mężczyźni chwytając się kobiet, kobiety mężczyzn,/ Zapadając się, podnosząc, stawiając kawę,/ Smarując chleb, bo znów jeden dzień” (Wykład V). Wszystko po to, aby ukryć rozpacz.

Trzeba otworzyć Ewangelię, Kazanie na Górze, błogosławieństwa. „Błogosławieni, którzy się smucą” (Mt 5,4). Można przetłumaczyć dosłownie: „szczęśliwi, którzy nie są szczęśliwi”. Oto cały paradoks chrześcijańskiej nadziei. Jak to pojąć?

Błogosławieństwa są z jednej strony obietnicą dotyczącą przyszłości. Kiedyś nadejdzie pocieszenie, którego jeszcze na razie nie widać. To tylko część prawdy. Błogosławieństwa są zwiastowaniem Bożej obecności i miłości już tu i teraz. Wskazują na mądrość, która polega na tym, że domu swojego życia nie opieram na piasku własnych zdolności i możliwości, ale na skale, którą jest Bóg. Święty Paweł pisze: „W nadziei bowiem JUŻ jesteśmy zbawieni” (Rz 8,24). Nadzieja jest czymś więcej niż obietnicą, ona pozwala poczuć moc Bożej miłości. Ona jest zadatkiem, przedpłatą, bezzwrotną pożyczką. Jest kotwicą, która zaczepia nasze życie o Boga, o wieczność, i nie pozwala być miotanym na wszystkie strony, na mielizny i rafy, przez życiowe nawałnice.

Czego ostatecznie szukamy? Czego się spodziewamy, czego pragniemy? Na co właściwie mamy nadzieję? Pyta Benedykt XVI w encyklice Spe salvi. Zauważa uczciwie, że pojęcie „życie wieczne” brzmi dla współczesnego człowieka abstrakcyjnie i mało atrakcyjnie. Tego każdy kaznodzieja powinien być świadomy! „Kontynuować życie na wieczność – bez końca, jawi się bardziej jako wyrok niż dar. Oczywiście chciałoby się odsunąć śmierć jak najdalej. Ale żyć zawsze, bez końca – to w sumie może być tylko nudne i nie do zniesienia”. Z drugiej strony bywamy tak bardzo rozczarowani tym doczesnym życiem, że staje się ono nie do zniesienia. Więc czego w końcu chcemy, skoro nie kręci nas ani to życie, ani myśl o wieczności. Papież odwołując się do słów św. Augustyna, zauważa, że w gruncie rzeczy pragniemy tylko jednej rzeczy – „szczęśliwego życia”, życia, które po prostu jest życiem. Problem w tym, że nie wiemy, gdzie tego życia szukać. I to właśnie bywa powodem rozpaczy. Ale zarazem ten właśnie punkt jest miejscem, w którym rodzi się nadzieja. W to miejsce, w ten nerw, w to rozdarcie, trzeba wbić strzykawkę z lekarstwem. Musi istnieć lepsze, większe życie, musi być możliwe jakieś trwałe szczęście – w człowieku nigdy nie umiera ta tęsknota, to przeczucie.

Prawdziwe życie

To pozytywne przeczucie jest najmocniejsze w nas wtedy, gdy jesteśmy kochani. To miłość daje potężny zastrzyk nadziei. On jest prawdziwym „red bullem”, który dodaje skrzydeł. Tak, każda ludzka miłość, nawet chora, pokręcona czy niemożliwa do spełnienia. Zauważmy, że kiedy człowiek jest kochany, wtedy właśnie jest najdalej od rozpaczy. I przeciwnie, kiedy traci miłość, kiedy zostaje opuszczony (czy to z powodu śmierci ukochanej osoby, czy z powodu odejścia), doświadcza najmocniej rozpaczy, czyli braku nadziei. Bez miłości nie ma przyszłości. Między miłością a nadzieją istnieje głęboki związek.

Kruchość ludzkiej miłości (jej nietrwałość, śmiertelność) wskazuje, że człowiek potrzebuje miłości bezwarunkowo trwałej, miłości absolutnej. Tę miłość objawia nam wiara, która mówi: „Bóg jest miłością” i kocha ciebie. Ta miłość została objawiona, wyznana w osobie Jezusa Chrystusa. Nie potrafię lepiej wyrazić tego niż Benedykt XVI. Pisze on tak: „Prawdziwą, wielką nadzieją człowieka, która przetrwa wszelkie zawody, może być tylko Bóg – Bóg, który nas umiłował i wciąż nas miłuje »aż do końca«, do ostatecznego »wykonało się!«. Kogo dotyka miłość, ten zaczyna intuicyjnie pojmować, czym właściwie jest »życie« Życia we właściwym znaczeniu nie mamy dla siebie ani wyłącznie z samych siebie: jest ono relacją. Życie w swojej pełni jest relacją z Tym, który jest źródłem życia. Jeśli pozostajemy w relacji z Tym, który nie umiera, który sam jest Życiem i Miłością, wówczas mamy życie. Wówczas »żyjemy«”. To jest fundament nadziei i jej związek z wiarą i miłością. To wiara daje nam nadzieję, że nasze nieskończone pragnienie miłości zostanie zaspokojone.

To nie oznacza wcale ani rezygnacji z prób naprawienia stanu świata, ani rezygnacji z ludzkiej miłości. Te mniejsze codzienne nadzieje związane ze służbą na rzecz innych są konieczne, ale bez wielkiej nadziei okażą się niewystarczające. Tę wielką nadzieję może nam dać tylko Bóg. Nie jakikolwiek, ale Ten, który urodził się jako człowiek w Betlejem i wykrwawił na Golgocie. „Tylko Jego miłość daje nam możliwość trwania w umiarkowaniu, dzień po dniu, bez utraty zapału, który daje nadzieja w świecie ze swej natury niedoskonałym. Równocześnie Jego miłość jest dla nas gwarancją, że istnieje to, co jedynie mgliście przeczuwamy, a czego mimo wszystko wewnętrznie oczekujemy: życie, które prawdziwie jest życiem”.

Czy można by to bardziej ukonkretnić? Owszem. Postaram się to uczynić w trzech częściach cyklu, wskazując za papieżem Benedyktem trzy „miejsca”, w których możemy praktycznie uczyć się nadziei i ćwiczyć w niej. Są nimi: modlitwa, cierpienie oraz prawda o sądzie ostatecznym.

 

TAGI: