Na scenie wykrzykują: „Wiara czyni cuda”. A w życiu? Po drugiej stronie reflektora? Posłuchajcie poruszających opowieści ludzi z TGD, którzy doświadczyli na własnej skórze, jak smakuje Boże miłosierdzie.
Na tej scenie nie mają sobie równych. Świadczą o tym nie tylko szczelnie wypełnione sale na pełnych ognia koncertach, ale i znakomicie zaaranżowane, nowocześnie zagrane, dopieszczone w najmniejszych szczegółach płyty. Przez lata zmieniały się skład i formuła zespołu, a przez jego szeregi przewinęło się prawie pół tysiąca ludzi. Choć chór istnieje już 34 lata i wydał dotąd 10 płyt, nie widać w nim „zmęczenia materiału”. Jest radość i pasja grania.
Na najnowszej, wydanej tuż przed ŚDM płycie znajdziemy porywającą opowieść o miłosierdziu bez granic. Właśnie ruszyli na ŚDM-owe tournée. Osiem koncertów. Dzień po dniu. Wyczerpująca trasa. Przykład? W sobotę chór przyjedzie z Radomska na próbę na katowickim lotnisku. Tuż po niej śmigłowcami przetransportowany zostanie na koncert w Sandomierzu i znów drogą powietrzną wróci na Muchowiec. Normalnie odlot!
Modliłem się z zespołem tuż przed tym szalonym tournée. Stanęliśmy w uwielbieniu, nasłuchując tego, co ma do powiedzenia sam Bóg. Zapytałem muzyków, czy dewizę „wiara czyni cuda” wyśpiewują z taką łatwością poza sceną.
Modlitwa jak mecz bokserski
Piotr Nazaruk (dyrygent chóru): – Czy mam doświadczenie, że wiara czyni cuda? Tak. Dlatego mam czelność wyrażać się w ten sposób na scenie. Nie rozumiem, dlaczego te cuda nie dzieją się zawsze, ale skłamałbym, gdybym powiedział, że nie mam tego doświadczenia. Bóg jest wszechmogący, miłosierny. To wiem na pewno.
Jedną z najbardziej rozpoznawalnych piosenek TGD, psalm „Błogosław, duszo moja, Pana”, wziąłem na warsztat w chwili, gdy przechodziliśmy bardzo trudne chwile, zawirowania zdrowotne związane z naszymi dzieciakami. Nadia miała parę tygodni. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia. Szykowaliśmy się do tych świąt, gdy zauważyliśmy, że Nadia słabnie w oczach. Przyjechała lekarka. Skierowała nas do szpitala. Diagnoza: zachłystowe zapalenie płuc. Rentgen. Zapamiętałem obrazek: taka maleńka żabka na ogromnym stole.
Musieliśmy zostać w szpitalu. Tam spędziliśmy święta. Pamiętam wielkie wewnętrzne wołanie: „Co mam zrobić? Jak zachować się jako ojciec? Kogo poprosić o modlitwę?”. Przypomniała mi się wówczas jedna rzecz: noszę w sercu nieprzebaczenie. Muszę przebaczyć osobie, która oszukała mnie i zespół, nadużyła naszego zaufania. Ponieważ od jakiegoś czasu ten człowiek nie odbierał ode mnie telefonów, wpadłem na pomysł i zadzwoniłem ze stacjonarnego. Odebrał. Życzyłem mu zdrowych i spokojnych świąt. Powiedziałem, że moje nie są ani zdrowe, ani spokojne, i pierwszy raz w życiu rozumiem znaczenie tych słów. Po drugie powiedziałem: „Wybaczam ci. Nie mam pretensji”, a po trzecie (tu musiałem powalczyć i przełamać się): „Przepraszam, że na twój temat rozmawiałem z innymi i stawiałem cię w złym świetle”. Ten człowiek był zszokowany. „Życzę ci zdrowych i spokojnych świąt” – odparł, a ja poczułem się o parę kilo lżejszy.
Jeden z duszpasterzy powiedział mi wówczas: „Jako ojciec masz największy autorytet, by modlić się za Nadię”. Wyciągnąłem z lodówki jedzenie dla żony i ruszyłem do szpitala. Jechałem jak na mecz bokserski. Z bojowym nastawieniem, z ogromną wiarą, że to ma sens. Położyłem dłonie na córeczce i odważnie modliłem się za nią. Czułem, że coś się wydarzyło. Ponieważ Nadia miała na rączkach wielkie ropne bąble, Emilia założyła jej na dłonie skarpetki, by dziecko nie wkładało tych dłoni do ust. Pamiętam (nie potrafię mówić o tym bez wzruszenia!), że po modlitwie ośmieliłem się ściągnąć te skarpetki. Dłonie były gładkie. Nadia wyzdrowiała. To było dla mnie przełomowe doświadczenie.
Gdy nasz Jonatan miał 4 lata, zachorował na zapalenie ucha. Gorączka, 40 stopni. Poszliśmy do naszej przyjaciółki, lekarki. Zbadała go i znalazła wielki ropień w uchu. „Trzeba zastosować antybiotyk” – zawyrokowała, a wówczas Emilia (z antybiotykami mieliśmy niedobre doświadczenia) zareagowała: „Może lepiej nie? Nie lepiej się teraz pomodlić?”. Nie jest to zbyt częsta praktyka w gabinetach lekarskich. (śmiech)
Jonatan zasnął w czasie tej modlitwy. Zacząłem sprawdzać mu temperaturę. Gorączka stopniowo spadała, aż zeszła do 36,6. Gdy obudził się, lekarka zajrzała mu do ucha. „Wiecie, że wygląda ono nawet lepiej od drugiego?” – rzuciła. Jonatan wbiegł do domu i krzyknął: „Pan Jezus mnie uzdrowił”.
„Wiara czyni cuda” – mam czelność o tym śpiewać. Doświadczam też sytuacji, gdy nie widzę przełomu, a choroby nie odchodzą. Pozostaję bezradny, ale głośno śpiewam, że Bóg jest wszechmogący, miłosierny. Jego bezwarunkowego miłosierdzia uczę się w rodzinie. Zadaję sobie pytanie, czy moje dzieci mogłyby zrobić coś takiego, że będę je mniej kochał, i trudno mi to sobie wyobrazić…
Koniec rozdrapywania ran!
Emilia Nazaruk (żona Piotra, w chórze o 2001 r.): – Najtrudniejszą rzeczą było uporanie się z moją przeszłością. Z brudem, bagienkiem, w jakich tkwiłam przez lata. Spotkałam już Jezusa, poznałam Jego miłosierdzie, ale przez długi czas rozdrapywałam rany. Nie mogłam pogodzić się z tym, że przez tyle lat żyłam niemoralnie. „Jestem nikim” – te słowa wracały do mnie, nieustannie mnie oskarżając. Wypierałam się ich, wyznając, że w Jezusie Chrystusie jestem nowym stworzeniem. Desperacko uchwyciłam się tej myśli. „Jest dla mnie nadzieja! Mogę mieć nowe życie, męża, który będzie mnie kochał” – powtarzałam sobie. I jak widać, Bóg wysłuchał tej modlitwy.
Nawróciłam się w Inowrocławiu. Trafiłam do charyzmatycznej wspólnoty. Słuchaliśmy uważnie tego, co mówi do nas Duch Święty. Kiedyś w czasie modlitwy dostałam fragment z Pisma Świętego, który bardzo mnie dotknął. Była w nim mowa o tym, że spotkam ludzi, którzy będą schodzić z gór, uwielbiając Boga, trzymając w rękach harfy, cytry. Bardzo poruszyło mnie to słowo. Czułam, że zapowiada ono coś nowego…
Ruszyłam do Warszawy na słynny, transmitowany przez telewizję wielkanocny koncert TGD. Byłam zwykłym widzem, usiadłam w ławce. Po raz pierwszy zobaczyłam Piotra. Spojrzałam wtedy w niebo i westchnęłam: „Boże, chciałabym mieć takiego męża!”. „To niemożliwe” – skarciłam zaraz siebie i wróciły samooskarżenia. Po trzech miesiącach dowiedziałam się o przesłuchaniach do chóru. Pojechałam, zaśpiewałam i zostałam przyjęta wraz z drugą dziewczyną, Natalką.
Pokochałam Piotra. I choć myślałam, że po moich przejściach nie mam żadnych szans na związek z kimś takim jak on, zaczęłam się odważnie o niego modlić. Resztę zrobił Pan Bóg. Pierwsza wyznałam Piotrowi miłość. Powiedział, że nie ma nic do zaoferowania. Wróciłam do domu i ryczałam po nocach. A jednocześnie składałam moje pragnienia na ołtarzu Boga. Muszę się wycofać z chóru – kombinowałam. – Postawiłam Piotrka w niezręcznej sytuacji. To był czas zawieszenia, przerwy w koncertach. Pewnego dnia Piotr zadzwonił: „Słuchaj, może przyjechałabyś do Warszawy? Porozmawiamy”. Wiedziałam, że Bóg przejął inicjatywę. Co więcej, miałam doświadczenie, że On daje mi nową, białą szatę. Poczułam się jak dziewczyna, która nigdy nie miała mężczyzny. Dostałam czystą kartę.
Jeżeli jesteś, to mi pomóż!
Agnieszka Gorączkowska (w chórze od 2003 r.): – Byłam osobą kompletnie niewierzącą. Mój świat? Szkiełko i oko, empiryczne poznanie, mnóstwo książek. Pan Bóg był kimś odległym. Nie interesował mnie. Nie był mi potrzebny. Tak myślałam. Przyszedł jednak taki moment, że zaczęłam do Niego wołać. Przeżyłam takie lokalne trzęsienie ziemi. Pewne rzeczy kompletnie mnie przerastały. Nie radziłam sobie z tym, gdy ktoś krytycznie mnie oceniał i próbował złamać. Nie wytrzymałam tej presji, oskarżeń i w pewnym momencie byłam tak bezradna, że myślałam, by odebrać sobie życie. Pewnego dnia zawołałam: „Boże, jeżeli jesteś, to mi pomóż! Sama nie daję rady”. Nie czekałam długo na odpowiedź. W najbliższych miesiącach Bóg stawiał na mojej drodze ludzi, którzy Go znali i opowiadali o Jego miłosierdziu.
Po moim nawróceniu wierzyłam, że w Jezusie mam taką siłę, iż złe rzeczy już mnie nie dotykają. A jednak po pewnym czasie znów zabrnęłam w grzech. Przyszło siedem gorszych, bardziej złośliwych duchów. Znowu musiałam się nawrócić. I powiem szczerze: ja dopiero wówczas doświadczyłam tego, czym jest bezwarunkowe Boże miłosierdzie!
Poznałam też wówczas „drugą stronę”. Diabeł upominał się o swoje. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale był to czas walki, pokuty, odważnych decyzji. Musiałam uderzyć się w pierś i przeprosić Boga za epitety, jakie słyszał ode mnie przez lata. Rezultatem tych zmagań jest miejsce, w którym jestem teraz. Bóg jest moją opoką. Tak to czuję. Gdy przed pięciu laty odeszła moja mama, czułam się chroniona pod kloszem, owinięta jak kokon. Bóg przeprowadził mnie przez to doświadczenie. Zaraz po śmierci mamy śpiewałam z Mate.O „Ukojenie”. „Tylko w Bogu moje jest zbawienie/ W Nim jedynie duszy ukojenie/ Moja chwała i skała/ W Nim pokładam mą nadzieję”. Śpiewałam i myślałam o mamie. Śpiewałam dla siebie.
Wielokrotnie byłam na scenie tak poruszana przez Bożą obecność, że zaczynałam płakać. W TGD nie ma rozdziału między życiem a tym, co śpiewamy na scenie. To nie są dwa światy. Nie możemy pozwolić sobie na rozdwojenie, bo żylibyśmy w schizofrenii. Po pewnym czasie przestałam wstydzić się łez. Nie musiałam już uchodzić za twardą dziewczynę, która wszystko przyjmuje na klatę. To bardzo uwalniające doświadczenie…
Dopadła mnie ciemność
Michał Mielczarek (tenor, w TGD śpiewa od dziewięciu lat): – Czy miałem – doświadczenie uwielbiania przez łzy? Sytuacji, gdy wszystko wokół wydawało się zaprzeczać słowom, które wypowiadałem do mikrofonu? Wielokrotnie. Wołałem wówczas sercem. Przez wiarę. Wbrew okolicznościom, emocjom, depresyjnym myślom, samooskarżaniu, grzechom. Wyznawałem, że „jesteśmy posadzeni na wyżynach niebieskich z Chrystusem” i starałem się patrzeć na wszystko z perspektywy nieba. Czy to było łatwe? Nie. To było zmaganie. Często mozolny trud.
Do TGD trafiłem ze świeckiej, rozrywkowej sceny. Funkcjonowałem przez lata bez Boga. Nawróciłem się w Kaliszu, mieście, w którym się wychowałem. Gdy zdecydowaliśmy się z żoną i malutkim, kilkunastomiesięcznym Kubusiem na przyjazd do Warszawy, zaczęły się schodki. TGD było w kilkumiesięcznym zawieszeniu, w czasie kolejnej przebudowy. Rozmawiałem z Piotrem, ale nie uzgodniliśmy niczego konkretnego. Nowe środowisko, brak pracy, bardzo trudne sytuacje ze starego życia, brak przebaczenia, skłócone rodziny, konsekwencje błędnych decyzji sprzed lat. To wszystko naprawdę nie wyglądało dobrze. Skończyło się depresją. Dopadła mnie ciemność. Totalna bezsilność.
Bóg zaczął wówczas układać puzzle – dziś widzę to wyraźnie. „Przypadkowo” zamieszkaliśmy na osiedlu, na którym mieszkał Piotrek Nazaruk. Staliśmy się sąsiadami. Nawet początkowo spłoszyłem się, czy nie potraktuje tego jako nachalnego pukania: „Halo! Przyjmij mnie do chóru!”. Zaprzyjaźniliśmy się. Zacząłem śpiewać w TGD.
Z dnia na dzień pogrążałem się w depresji. Bóg wkraczał mocno w życie naszej rodziny, a ja nie byłem w stanie za to dziękować. Leżałem jak długi, płakałem, nie miałem ochoty ruszać się z domu. Koszmarne doświadczenie. Najgorsze było to, że nie wierzyłem, że to się kiedykolwiek skończy. Żyłem skulony w skorupie lęku. Wiesz, jaki popełniłem błąd? Cieszyłem się z tego, że jest „troszkę lepiej”. Przespałem noc, odstawiłem leki. To nie jest droga chrześcijanina – dziś o tym wiem. Nie możesz przyzwyczajać się do erzacu, do maleńkiej poprawy. Dlaczego? Bo Jezus zapowiada życie w obfitości. On przynosi całkowitą wolność, nie maleńką poprawę. Uwalnia do końca.
Miałem takie doświadczenie: Duch Święty powiedział mi słowa o wolności. O wolności od depresji, od chorób, lęków o finanse, rodzinę. Odetchnąłem. Miałem realne doświadczenie Jego obecności. Niebawem dowiedzieliśmy się, że urodzi się nam trzecie dziecko, którego nie planowaliśmy. Dziś widzę, że Piotruś jest taką pieczęcią Boga, Jego odpowiedzią.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.