Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu.
Od wtorku rano we wsi huczy jak w roju. Zaczęło się. Gdy ktoś popełnił nieroztropność wybrać się w drogę na północ wpada na barierę, a tam taksa do zapłacenia: 5.000 fcfa za motor, 2.000 za rower, a 500 od piechura. Mbororo mają przygotować po 150.000 (~250 euro) za stado. Ale też długo to nie potrwa.
Koło 10h00 wzywają mnie do Pani Mer. Czeka tam przybyły z Bocaranga kapitan Kameruńczyk na czele swego kilkunastoosobowego zwiadu i upewnia się jaki jest rozwój sytuacji. Skoro tak się mają rzeczy, to idą odwiedzić tych typów na barierze. Ledwo wróciłem do biura przy kościele, a Zenek i Pani Mer prowadzą mi innych jeszcze Minusca – to neutralni obserwatorzy, oficerowie z Kamerunu, Beninu, Nigru i Egiptu. Przyjechali tu całkiem niezależnie - przy okazji takiej misji są bez broni. Już rozmawiali z MPC. Siadamy w biurze w oczekiwaniu, aż wróci kapitan ze swym oddziałem. Znowu muszę powtórzyć im moją wersję wydarzeń.
Tamci wracają z bariery, ale to jeszcze potrwa, bo na drodze przed kościołem wdali się w długą dyskusję z przełożonymi tych, którzy dali się złapać na barierze na gorącym uczynku. Niby rozmowa, ale każdy za plecami trzyma w pogotowiu swych uzbrojonych ludzi. Młody oficer z Egiptu, mimo że obserwator, wyraźnie nie ma ochoty na wystawianie głowy i śledzenie postępu pertraktacji w asyście karabinów, więc siedzi w biurze – okazja do kolejnej konwersacji po arabsku. Dowiaduję się, że jest spod Aleksandrii.
W końcu dziarski kapitan wchodzi do biura i zdaje relację ze swych poczynań. Faktycznie, przyłapał tamtych na pobieraniu haraczu od motocyklisty. Na widok Minusca jeden z nich nawet wsiadł na motor i próbował udawać pasażera. „Figlarze” dali się grzecznie odprowadzić do ich bazy i tam kapitan dał im wyraźnie do zrozumienia, że dopóki nie zostaną rozpoznani przez władzę jako żandarmeria, dopóty nie mają prawa stawiać barier ani kontrolować ludzi. Nam tego już nie powiedział, ale ludzie potem gadali, że miał im podobno postawić ultimatum dwóch dni na wyniesienie się ze wsi. No, w końcu ktoś im przytarł nosa!
Minusca znowu wyjeżdżają – wszyscy - i zostawiają nas z pytaniem: co dalej będzie się działo?
Kamień z serca
O północy budzi mnie stróż: „Kobiety Mbororo pod bramą! Targowisko płonie!”. Wstaję, by przyjąć od nowa uciekinierów i nasłuchuję, ale od strony wsi nie nadchodzą żadne niepokojące odgłosy. Biję się z myślami, czy iść do wsi, do sióstr, ale rozsądek każe mi zostać w domu. Dość mam tu mojego do doglądania, a po co się włóczyć po nocy i wystawiać na odstrzał – by dostać się do sióstr trzeba przejść koło placu targowego, a ten jest teraz przecież „oświetlony”.
„Czuwam, jak ptak na dachu” – idąc za psalmistą. O piątej wsiadam na rower i pedałuję do centrum. Cicho, ni żywego ducha. Jednak na skrzyżowaniu wychodzi przyczajony w kącie katechista – mszy w kościele oczywiście nie będzie. Posyłam go, by ostrożnie rozeznał się w sytuacji, a ja przemykam do sióstr. Cała targowica zmieniona w tlące się jeszcze popioły… Siostry akurat debatowały u wyjścia, czy iść do kościoła, ale modlimy się u nich w kaplicy. Noc spędziły… na siedząco. Gdy stróż im doniósł o pożarze w sąsiedztwie, schowały się – mają taki zgrabny magazynek z depozytem leków, w samym środku domu, zewsząd otoczony murami – nawet jakby latały kule, tam ich nie dosięgną…
Po modlitwie jest już dzień. Biegnę więc, by rozeznać się w sytuacji. To nasi MPC koło północy podłożyli ogień pod słomiane zadaszenia i wrócili do swej bazy w ruinach fabryki, by koło czwartej opuścić wieś idąc w kierunku wschodnim. Wychodzi na to, że czekali jeszcze na reakcję ze strony ludzi. Ale nikt się nie dał sprowokować!
Bandyci dali poznać prawdę o sobie. W podziękowaniu za dziesięć dni pobytu, puścili targowisko z dymem. Wiatr poprzerzucał ogień dalej. Spłonęło też pięć domów rodzinnych. Idę z aparatem, by zrobić dokumentację zdjęciową. Ludzi wtenczas we wsi prawie nie było, więc nie było komu ratować od ognia domostw. Jak najszybciej chcę posłać dalej wiadomość o przebiegu wypadków i sprawozdanie ze strat.
Coraz więcej ludzi schodzi się na miejsce. Krążą po popiołach na placu targowym i komentują wypadki. Dociera do nich: Okupanci opuścili wieś bez jednego wystrzału. Nikt nie został zabity ani ranny. Żadnych ofiar w ludziach!
Idę do Pani Mer, by ją pozdrowić. Spora grupa ludzi już się tam zgromadziła. Chcę jej poradzić, by się mieli na baczności, bo może to tylko blef – odeszli na chwilę, by potem uderzyć z zaskoczenia.? Opowiadam jej klasyczną historię o koniu trojańskim… Wtedy odgrywa się przed mymi oczyma scenka, która stanie się jeszcze niejednokrotnie moim udziałem. Otóż starsza kobieta z uniesionymi do góry rękami, przemawia przed dłuższą chwilę w pana, po czym w teatralnym geście pada u mych nóg i obejmuje mi stopy. Zaskoczony próbuję ją podnieść, ale Pani Mer mówi: „Dozwól jej, by ci podziękowała…”. Z szacunku, jakoś przetrwałem tą żenującą chwilę. Ludzie zaczynają na głos dziękować Bogu i chwalić go za uwolnienie przez ręce Pani Mer i moje.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.