Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu.
„Łże jak pies!" - krzyczy mi w duszy – bo tak na zdrowy rozsądek, czy może być w jakimś kraju żołnierzem ktoś, kto nie zna języka narodowego? A to właśnie przypadek większości spośród nich mówiących jedynie po arabsku. No chyba, że mamy do czynienia z zagranicznymi najemnikami – nikt nie ma odwagi nazwać rzeczy po imieniu. Negocjatorzy zdają się wszystko to co słyszą brać za dobrą nutę i przechodzą ponad ewidentnymi i sprawdzalnymi na miejscu faktami.
Nasz generał Szczęsny nie ma jednak szczęścia do swego serwisu wywiadowczego. Mieszają mu się przyczyny ze skutkami. Dziwi się w swym dyskursie: „Jadąc tutaj nigdzie nie spotkałem po drodze muzułmanów, a kiedyś tu byli. Gdyby panował w tej okolicy pokój, to czy hodowcy i ich stada krów mieszkali by „w kościele”? Jestem synem pasterzy z Mbres, ale w życiu nie widziałem, żeby Mbororo mieszkali na misji katolickiej…” I znowu szarpię się w sobie: „Rusz głową, chłopie! To z waszego powodu Mbororo zwiali do mnie. Przed waszymi karabinami muzułmanie chronią się za habitem katolickiego zakonnika! A po drugie, oprócz Ndim w całej okolicy muzułmanów nigdy wcześniej tu nie było, bo ci instalowali się w RŚA na południu, czyli tam gdzie był handel albo diamenty czy złoto”. Ale dyplomacja każe siedzieć cicho.
W końcu mediatorzy ośmielają się postawić delikatnie pytanie: Co też nasi rozmówcy zrobiliby, gdyby tubylcy ich prosili o odejście stąd? Wtedy w generale coś się gotuje: „Skoro ludzie z Ndim nas tu nie chcą, to znaczy, że są rasistami! Ale my mamy prawo tu być, bo tak jak oni jesteśmy Środkowoafrykańczykami!” I dodaje: „Choćby martwi, ale zostaniemy pod tymi mangowcami!”. „Nie jesteśmy rasistami, tylko pacyfistami – kłębi mi się pod czaszką. To nie wasza rasa, ani religia jest problemem, tylko broń w ręku!”.
Delegacja rozjemcza nie chce dopuścić do konfrontacji słownej. Uznają spotkanie za wystarczająco wyczerpujące. Chcą wrócić do Paoua, by podjąć ich akcję zza biurka. Dziadek ma w planach nazajutrz polecieć samolotem ONZ-owskim do Bangui, by spotkać się w naszej sprawie z odpowiednimi osobami. Obiecuje tu wrócić w poniedziałek, a od dziś wieczór przyśle tu patrol żołnierzy Minusca. Pozostawiają nas bez uregulowania czegokolwiek w obopólnych relacjach. Proszą jedynie o jedno: cierpliwość z obu stron. Z biedą udaje mi się ich przekonać, żeby spotkali się jeszcze z przedstawicielami młodych (czytaj: szefami zbrojnych milicji), bo sami o stworzenie takiej okoliczności prosili w ich mailu, a teraz ryzykują zostawić ich na lodzie, nas zaś z nowym problemem. Młodzi słuchają ich w milczeniu – ze strony negocjatorów należy im się tylko część prawdy – apel o cierpliwość – o reszcie nic.
Ludzie są zawiedzeni, zniesmaczeni wręcz… No to tak sobie wyjeżdżają? A z nami, co dalej? Czemu nie wzięli ze sobą tych nieproszonych gości? Ta delegacja, to w ogóle po czyjej jest stronie? W miarę postępu kontaktów z Minusca okaże się coraz bardziej jasne, że ich strategia przypomina rodziców, którzy wybrali bezstresowe wychowanie dla swego dziecka. Nie interweniują, nie korygują – jedynie obserwują. W czasie rozmów przecież wyszło na jaw, że oni znają się z MPC i RJ już od dawna. Asystowali im przy wielu spotkaniach, również i przy ostatnim zjednoczeniowym. Ndim to tylko kolejny etap ich „behawiorki”.
Powtarzam ludziom jednak: Nie mamy wyboru. Trzeba nam uzbroić się w cierpliwość i czekać na spełnienie obietnic. Tymczasem po obiecanym patrolu Minusca ani śladu… Do nowicjatu wracam już nocą. Nie miałem nawet czasu na odprawienie drogi krzyżowej w kościele (zresztą, kto by przyszedł?). Teraz człapię noga za nogą i jeszcze ciężej mi na sercu. Trudno mi zachować nadzieję, że w najbliższych godzinach nic złego się nie wydarzy. Pozostaje jedynie (i aż) modlitwa.
Jak z reguły nie pamiętam i nie przywiązuję wagi do snów, z tej nocy pozostaje mi jeden dziwny i niespotykanie wyraźny. Wsiadam do pociągu, ale pneumatyczne drzwi zatrzaskują mi się przed nosem i jestem zmuszony jechać na dachu. Do tego pociąg wpada do wielkiej rzeki, lecz nie tonie, lecz płynie, a ja ciągle przyczepiony do tego dachu… Następnie odnajduję się przyklejony do pionowej ściany na wielkiej górze. Próba powrotu na dół wydaje się być jeszcze bardziej karkołomna, niż kontynuowanie wspinaczki, więc decyduję się brnąć dalej w górę…
A tymczasem w liturgii czytamy w tych dniach Kazanie na Górze. Słyszeliście… a ja wam powiadam: nie zabijaj! Ktokolwiek gniewałby się na swego brata… Módlcie się za waszych nieprzyjaciół(!). Ten ideał ewangeliczny to istne szaleństwo, ale zarazem nie ma innej możliwości. Trzeba się przełamywać i brnąć w górę.
W niedzielę na mszy nawet połowa mego małego kościoła nie jest zajęta. By tu przyjść trzeba chcieć zaryzykować i wystawić się na widok stacjonującym opodal rebeliantom. Pojawiają się tylko ci najwierniejsi – Pani Mer też jest. Czytam im na nowo Kazanie na Górze – cóż więcej filozofować? Młotkuję dalej jedno i to samo: Nie dajcie się sprowokować.
Sytuacja jest coraz bardziej napięta. MPC ironizują sobie z patrolu Minusca, który dotąd się nie pojawił i pytają retorycznie odwiedzających ich przedstawicieli wsi: Co wy wiecie o naszych układach z nimi?
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).