Dziesięć dni w rękach Opatrzności

Anonsowani „goście” nie dali długo na siebie czekać. Zdążyliśmy jedynie bez paniki rozesłać dzieci z naszych szkół, by wracały do domów. Koło jedenastej zbrojni wchodzą do wsi. Jest ich z dwudziestu.

Reklama

Wieś do wieczora wyludnia się prawie całkowicie. Ruch zanika. To wiele mówiąca cisza. W obejściu u Pani Mer panuje nerwowa sytuacja. Delegacja z Ngaoundaye wróciła z kwitkiem, czyli bez Podprefekta. „Wrobił nas – wrze w komentarzach – odwrócił rebeliantów od Ngaoundaye (tam, gdzie się spotkali byli o jedyne 20 km od podprefektury) i skierował ich w naszą  stronę, a teraz się miga, że niby zmęczony”. Trzeba jednak iść na umówione spotkanie i powiedzieć im jasno co się dzieje: Podprefekt umywa ręce i nie chce przyjechać. Pani Mer chce jeszcze dorzucić: Daliśmy Wam jeść i pić – zbieracie się w drogę. Ale stopujemy ją. Jak? Na noc? Iść dalej, to znaczy do kolejnej wsi, a tam nadal jej gmina. Takie przerzucanie gorącego ziemniaka z ręki do ręki, to żadne rozwiązanie…

Asystuję Pani Mer i jej radnym na miejscu spotkania. Nasi intruzi rozsiedli się w cieniu wielkich mangowców w koncesji zrujnowanej od lat fabryki bawełny, praktycznie naprzeciw misji katolickiej i placu targowego, czyli faktycznie paraliżując swą obecnością całe życie wsi, bo to też skrzyżowanie prowadzące do naszej szkoły katolickiej i szpitala (chorzy i ich rodziny za ten czas już dawno się wynieśli).

Pani Mer drżącym nieco głosem wyznaje, że na nic ich poselstwo, bo „kota zo” (wielki człowiek), który miał być gwarantem ich tu przysłania, teraz nie chce przyjechać. No to mamy problem… Wymiana zdań toczy się za pośrednictwem jednego z tych dwóch znających sango, który potem tłumaczy na ich arabski. Nazwałem go sobie Lisem, ze względu na pociągłą fizjonomię i przymrużone oczka. Nasi rozmówcy mają spięte miny i pytają o powód wyludnienia się wsi. W odpowiedzi Pani Mer tłumaczy, że mimo ich zapewnień o pokojowych intencjach, wielokrotne doświadczenie nauczyło ludzi, że gdy przychodzą jacyś zbrojni, to jednak lepiej się pochować. To karabiny w ich rękach budzą zrozumiały niepokój - normalny instynkt samozachowawczy.

Ale nasi przybysze nie są przekonani do tej argumentacji. Oni wiedzą lepiej. Problem jest gdzie indziej. Otóż we wsi musi być ktoś, kto robi krecią robotę! Analizuję kogóż też sobie upatrzyli? Szefa samoobrony, czy też któregoś z radnych-bezradnych? Lisia Twarz wskazuje na mnie: „To ty, biały, mieszasz ludziom w głowach. Jeździsz rowerem po wsi – widać, że coś knujesz!”.

W jednym momencie czuję się jak Haman na uczcie u Estery („To jest ten niegodziwiec!” Est 7,6). Gdy próbuję podjąć dyskusję tamten podnosi głos i krzyczy, że to biali są winni całego nieszczęścia RŚA, bo od czasów kolonii wszędzie się mieszają. „Wiesz chociaż skąd pochodzę? Pomyliłeś się z adresem. Nie wkładaj mnie do jednego worka z Francuzami!” – ja nie z tych, żebym dał sobie pluć do kaszy. „Chcecie walczyć? – kontynuuje tamten – Pod tymi mangowcami wszyscy zginiemy, ale nie ustąpimy! A ty, Pere, nie ruszysz się stąd nigdzie. Będziesz tu spał razem z nami!”.

Siedząca na ławce koło mnie Pani Mer wystarczająco wyraźnie szturcha mnie kolanem, bym odczuł, że to czas na podkulenie ogona. Sygnał dociera do mnie. Wtedy kobieta pada na kolana i w typowo afrykańskim stylu odgrywa scenę mającą zaklinaniem i dramatycznymi gestami przekonać mych adwersarzy o mojej niewinności. Dołącza do niej Wice-Mer i tak wspólnie wygłaszają apologię mojego tu dla regionu oddania i pożyteczności. W innych warunkach, to może bym się poczuł jak pączek w oleju… Po ich wystąpieniu ja też padam na kolana i z rękami do góry modlę się w sango o pokój i pojednanie. Gniew naszych nabuzowanych rozmówców zdaje się wyraźnie topnieć. Nie wiem nawet kiedy przechodzę na arabski tłumacząc im, że gdybym nie był życzliwy muzułmanom, to nie traciłbym dwóch lat życia na naukę w Egipcie języka Koranu. Znajduję interlokutora w osobie jasnoskórego Sudańczyka, który przechodzi na arabski klasyczny i tak sobie rozmawiamy. Mówię im, że byłem w Bangi na modlitwie z papieżem Franciszkiem. Jako franciszkanin sam jestem przyjacielem wszystkich ludzi, również i ich itp. Moja nauczycielka od konwersacji, Nagwa, która nie była w stanie wydusić ze mnie więcej niż pojedyncze zdanie, byłaby teraz z pewnością ze mnie dumna. Gadałem bez przerwy parę dobrych minut! Skąd mi się to wzięło? Nieistotne - efekt najważniejszy. Twarze mundurowych wyraźnie się rozpogodziły, a ich dowódca skwitował, że ich tłumacz się zapędził w swym zapale, i że  - spoko - nie zatrzymają mnie jako zakładnika. Wymieniamy nawet parę gestów pojednania – ściskam nawet dłoń i Lisiej Gęby.

Noc nas zastała przy tych „pogaduszkach”. Wracam do domu z mokrymi plecami. To nie przelewki – trzeba brać się za pisanie, by ktoś tu zainterweniował. Bracia nowicjusze dzielnie sobie radzą w organizacji życia naszego obozu uchodźców. W międzyczasie siostry przyszły tu się schronić z grupką pozostałych na miejscu dziewczyn z internatu. Podzieliły się: dwie są tutaj, a dwie w domu na misji. Przez te dni będę tak stale kursował między centrum a nowicjatem. Odprawiam po dwie msze. Role się odwróciły: Kaplicy w nowicjacie jak nigdy pełna ludzi, a w centrum to tylko dla zasady, bo wieś wyludniona i kościół pod nosem rebeliantów – oprócz dwóch sióstr i katechisty nikt tu nie przyjdzie.

«« | « | 1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 | 8 | 9 | 10 | » | »»

TAGI| BOUAR , MISJE, RŚA

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama