O umieraniu ojca, dziewczynie, która trzy razy podchodziła, i powrocie do Boga przy „Angelusie” z Michałem Fitą rozmawia Aleksandra Pietryga.
Aleksandra Pietryga: Jest noc przed maturą, gdy umiera Pana ojciec…
Michał Fita: Kiedy ojciec zachorował na raka, długi czas żyłem w nieświadomości. Nawet nie pamiętam tych pierwszych etapów choroby… Nie było mnie wtedy przy ojcu, przy mamie. Ona często denerwowała się, że traktuję dom jak hotel, jak noclegownię. Rzeczywiście, w domu byłem bardziej gościem. Uciekałem też od myśli, że tata umiera. Nie pytałem mamy, jak bardzo jest chory, jak ona się z tym czuje. Nie miałem pojęcia, co przeżywa. A jej musiało być bardzo trudno. Całymi dniami i nocami siedziała w szpitalach, była wyczerpana. Do tego docierała do niej świadomość, że on umiera, że ona w wieku 41 lat zostanie wdową! To było małżeństwo bardzo mocno związane ze sobą. Mama była absolutnie zakochana w tacie. A on w niej. Pamiętam taką sytuację. Byłem wtedy po ósmej klasie, kiedy tata zabrał mnie i mojego kumpla na pieszą wycieczkę po górach. Plan był taki, żeby wędrować szlakami przez dwa tygodnie. Ale już po kilku dniach tata znalazł jakiś pretekst, żeby wrócić do domu. Myślę, że tak mocno się stęsknił wtedy za mamą. I to musiał być ogromny cios dla niej, kiedy ojciec zachorował i zmarł.
Pan był silnie z ojcem związany?
Kiedyś zdałem sobie sprawę, że w zasadzie nigdy dobrze ojca nie poznałem. I on mnie chyba też nie. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, siedzieliśmy przy stole, rozmawialiśmy. Ale nigdy nie usłyszałem – a przynajmniej nie pamiętam – że tata jest ze mnie dumny. Bardzo mi tego brakuje. I bardzo tęsknię za tatą.
Zdążyliście się pożegnać?
Pewnego dnia przyszedł do nas mój ojciec chrzestny. Usiadł przy mnie w pokoju i… tak mnie zjechał! Mówi: „Ogarnij się, chłopie, Twój ojciec umiera! Zostało mu trzy tygodnie życia, może miesiąc, dwa. Nie zdążysz nawet się z nim pożegnać!”. Dopiero to mnie ruszyło. Dotarło do mnie, co się dzieje wokół mnie, że to jest wielka rzecz. Do dzisiaj jestem wdzięczny temu człowiekowi. Zacząłem spędzać czas z tatą. Uciekałem z lekcji i jeździłem do Gliwic, do instytutu onkologicznego. Siadałem przy tacie i gadaliśmy godzinami. Nie pożegnaliśmy się nigdy dosłownie, ale czasami, kiedy wracałem, przychodziła myśl, że to było ostatni raz. Ostatecznie ojciec umarł w domu. Widziałem, jak wydaje ostatni oddech. Pierwsza moja myśl: „Jutro matura. Muszę uprać skarpetki”. Tata zawsze tak robił. Potem wziąłem psa i poszedłem z nim na spacer. Dopiero kiedy na podwórku spotkała mnie sąsiadka i przytuliła, wszystko puściło, pękło coś w środku. Rozpłakałem się. Następnego dnia napisałem maturę. Nie chciałem żadnej taryfy ulgowej. Później moja polonistka powiedziała, że to najlepsza praca, jaką napisałem przez cztery lata nauki w liceum.
A dziewiętnastolatkowi zawalił się świat…
Dzisiaj jestem przekonany, że nawet śmierć taty była w jakiś sposób potrzebna. Obiektywnie spotkało nas wtedy coś złego, ale Pan Bóg pozwolił ostatecznie przekuć to na dobro. Tak myślę. Choć wtedy daleko mi było do Niego. Jako dzieciak biegałem na Roraty tylko po obrazki, a potem się ulatniałem z kościoła. Byłem chuliganem. A to podpaliliśmy z kumplami śmietnik na osiedlu, a to ukradliśmy cukierki ze sklepu. Z wiekiem przestałem chuliganić, ale na katechezę nie chodziłem. Kościół omijałem szerokim łukiem. Tak jak mój starszy brat wszedłem w muzykę punkrockową. Zacząłem słuchać satanistycznych zespołów, takich, które w logo miały przekreślony krzyż. Stałem się ponury, agresywny. Piłem, paliłem. Zamykałem się w sobie. Bluza, kaptur naciągnięty na głowę, słuchawki w uszach. Chodziłem po ulicy z głową w dół, patrząc w zasadzie tylko na swoje buty.
Bóg przedarł się przez ten mur.
Miałem przyjaciółkę, która jakoś walczyła o mnie. Wciągnęła mnie do Młodzieży Franciszkańskiej. Najpierw wolałem chodzić na piwo z kumplami niż na te spotkania, ale stopniowo zaczęły mnie pociągać. Pewnego dnia trafiłem w kościele na prelekcję o górach. Zaproszony gość ilustrował opowieść fotografiami Tatr i muzyką Wojciecha Kilara. Nigdy wcześniej jej nie słyszałem. Urzekła mnie. Ze słuchawkami na uszach na okrągło słuchałem „Angelusa” i mimo woli, razem z chórem, powtarzałem: „Zdrowaś, Maryjo”. Naprawdę miałem dreszcze. Ruszało mną. Jechałem z franciszkaninem ojcem Brunonem na święto młodzieży na Górze św. Anny i przyznałem się, co robi ze mną ta muzyka, a on walnął z grubej rury: „Widocznie masz coś na sumieniu”. Wtedy coś pękło. Otworzyłem się i przez trzy godziny wylewałem przed tym zakonnikiem wszystko, co we mnie siedziało.
To był przełom? Moment nawrócenia?
Tak naprawdę od śmierci ojca Pan Bóg delikatnie mnie do siebie przyciągał. Pamiętam, kiedy siedziałem na maturze z języka polskiego, patrzyłem w okno i zastanawiałem się, czy żyjemy tylko po to, żeby iść do piachu, czy jest coś więcej. Potem Bóg poruszył moje serce przez muzykę Kilara. Bardzo długo nie kojarzyłem tego momentu ze swoim nawróceniem. Tak naprawdę, dopiero podczas pogrzebu kompozytora zdałem sobie z tego sprawę.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).