Kilar mnie dostał

publikacja 12.01.2016 06:00

O umieraniu ojca, dziewczynie, która trzy razy podchodziła, i powrocie do Boga przy „Angelusie” z Michałem Fitą rozmawia Aleksandra Pietryga.

Michał Fita, dyrektor MOKSiR w Kuźni Raciborskiej, radny miasta Racibórz, z książką Barbary Gruszki-Zych „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara” Aleksandra Pietryga /Foto Gość Michał Fita, dyrektor MOKSiR w Kuźni Raciborskiej, radny miasta Racibórz, z książką Barbary Gruszki-Zych „Takie piękne życie. Portret Wojciecha Kilara”

Aleksandra Pietryga: Jest noc przed maturą, gdy umiera Pana ojciec…

Michał Fita: Kiedy ojciec zachorował na raka, długi czas żyłem w nieświadomości. Nawet nie pamiętam tych pierwszych etapów choroby… Nie było mnie wtedy przy ojcu, przy mamie. Ona często denerwowała się, że traktuję dom jak hotel, jak noclegownię. Rzeczywiście, w domu byłem bardziej gościem. Uciekałem też od myśli, że tata umiera. Nie pytałem mamy, jak bardzo jest chory, jak ona się z tym czuje. Nie miałem pojęcia, co przeżywa. A jej musiało być bardzo trudno. Całymi dniami i nocami siedziała w szpitalach, była wyczerpana. Do tego docierała do niej świadomość, że on umiera, że ona w wieku 41 lat zostanie wdową! To było małżeństwo bardzo mocno związane ze sobą. Mama była absolutnie zakochana w tacie. A on w niej. Pamiętam taką sytuację. Byłem wtedy po ósmej klasie, kiedy tata zabrał mnie i mojego kumpla na pieszą wycieczkę po górach. Plan był taki, żeby wędrować szlakami przez dwa tygodnie. Ale już po kilku dniach tata znalazł jakiś pretekst, żeby wrócić do domu. Myślę, że tak mocno się stęsknił wtedy za mamą. I to musiał być ogromny cios dla niej, kiedy ojciec zachorował i zmarł.

Pan był silnie z ojcem związany?

Kiedyś zdałem sobie sprawę, że w zasadzie nigdy dobrze ojca nie poznałem. I on mnie chyba też nie. Mieszkaliśmy pod jednym dachem, siedzieliśmy przy stole, rozmawialiśmy. Ale nigdy nie usłyszałem – a przynajmniej nie pamiętam – że tata jest ze mnie dumny. Bardzo mi tego brakuje. I bardzo tęsknię za tatą.

Zdążyliście się pożegnać?

Pewnego dnia przyszedł do nas mój ojciec chrzestny. Usiadł przy mnie w pokoju i… tak mnie zjechał! Mówi: „Ogarnij się, chłopie, Twój ojciec umiera! Zostało mu trzy tygodnie życia, może miesiąc, dwa. Nie zdążysz nawet się z nim pożegnać!”. Dopiero to mnie ruszyło. Dotarło do mnie, co się dzieje wokół mnie, że to jest wielka rzecz. Do dzisiaj jestem wdzięczny temu człowiekowi. Zacząłem spędzać czas z tatą. Uciekałem z lekcji i jeździłem do Gliwic, do instytutu onkologicznego. Siadałem przy tacie i gadaliśmy godzinami. Nie pożegnaliśmy się nigdy dosłownie, ale czasami, kiedy wracałem, przychodziła myśl, że to było ostatni raz. Ostatecznie ojciec umarł w domu. Widziałem, jak wydaje ostatni oddech. Pierwsza moja myśl: „Jutro matura. Muszę uprać skarpetki”. Tata zawsze tak robił. Potem wziąłem psa i poszedłem z nim na spacer. Dopiero kiedy na podwórku spotkała mnie sąsiadka i przytuliła, wszystko puściło, pękło coś w środku. Rozpłakałem się. Następnego dnia napisałem maturę. Nie chciałem żadnej taryfy ulgowej. Później moja polonistka powiedziała, że to najlepsza praca, jaką napisałem przez cztery lata nauki w liceum.

A dziewiętnastolatkowi zawalił się świat…

Dzisiaj jestem przekonany, że nawet śmierć taty była w jakiś sposób potrzebna. Obiektywnie spotkało nas wtedy coś złego, ale Pan Bóg pozwolił ostatecznie przekuć to na dobro. Tak myślę. Choć wtedy daleko mi było do Niego. Jako dzieciak biegałem na Roraty tylko po obrazki, a potem się ulatniałem z kościoła. Byłem chuliganem. A to podpaliliśmy z kumplami śmietnik na osiedlu, a to ukradliśmy cukierki ze sklepu. Z wiekiem przestałem chuliganić, ale na katechezę nie chodziłem. Kościół omijałem szerokim łukiem. Tak jak mój starszy brat wszedłem w muzykę punkrockową. Zacząłem słuchać satanistycznych zespołów, takich, które w logo miały przekreślony krzyż. Stałem się ponury, agresywny. Piłem, paliłem. Zamykałem się w sobie. Bluza, kaptur naciągnięty na głowę, słuchawki w uszach. Chodziłem po ulicy z głową w dół, patrząc w zasadzie tylko na swoje buty.

Bóg przedarł się przez ten mur.

Miałem przyjaciółkę, która jakoś walczyła o mnie. Wciągnęła mnie do Młodzieży Franciszkańskiej. Najpierw wolałem chodzić na piwo z kumplami niż na te spotkania, ale stopniowo zaczęły mnie pociągać. Pewnego dnia trafiłem w kościele na prelekcję o górach. Zaproszony gość ilustrował opowieść fotografiami Tatr i muzyką Wojciecha Kilara. Nigdy wcześniej jej nie słyszałem. Urzekła mnie. Ze słuchawkami na uszach na okrągło słuchałem „Angelusa” i mimo woli, razem z chórem, powtarzałem: „Zdrowaś, Maryjo”. Naprawdę miałem dreszcze. Ruszało mną. Jechałem z franciszkaninem ojcem Brunonem na święto młodzieży na Górze św. Anny i przyznałem się, co robi ze mną ta muzyka, a on walnął z grubej rury: „Widocznie masz coś na sumieniu”. Wtedy coś pękło. Otworzyłem się i przez trzy godziny wylewałem przed tym zakonnikiem wszystko, co we mnie siedziało.

To był przełom? Moment nawrócenia?

Tak naprawdę od śmierci ojca Pan Bóg delikatnie mnie do siebie przyciągał. Pamiętam, kiedy siedziałem na maturze z języka polskiego, patrzyłem w okno i zastanawiałem się, czy żyjemy tylko po to, żeby iść do piachu, czy jest coś więcej. Potem Bóg poruszył moje serce przez muzykę Kilara. Bardzo długo nie kojarzyłem tego momentu ze swoim nawróceniem. Tak naprawdę, dopiero podczas pogrzebu kompozytora zdałem sobie z tego sprawę.

No właśnie – dziwiło mnie, że przez tyle lat nie próbował się Pan skontaktować z kompozytorem, żeby mu opowiedzieć swoją niesamowitą historię.

Mam nadzieję, że w niebie będziemy mieli dużo czasu, żeby o tym porozmawiać (śmiech). Poza tym wierzę, że Wojciech Kilar to już wie. Ta przełomowa prelekcja odbywała się w kościele, który kiedyś był szynkiem. Symboliczne. Jakby zapowiedź tego, jak moje życie zostanie przerobione.

Powiedział Pan kiedyś, że Wojciech Kilar dostał Pana w przydziale. Żeby się Panem opiekować.

Choć nie był tego świadomy (śmiech). Mam wrażenie, jakby Bóg przyciągał mnie do siebie przez tego kompozytora. Najpierw nawróciłem się przy jego muzyce. Niedawno przeżywałem problemy, miałem poważny kryzys. W tym czasie zadzwoniła Basia Gruszka-Zych, że skończyła pisać książkę o Kilarze, do której wcześniej mocno ją namawiałem. A kilka tygodni później zostałem zaproszony na spotkanie autorskie w siedzibie NOSPR w Katowicach. Siedziałem, słuchałem tych niesamowitych opowieści o kompozytorze i czułem, że Bóg znowu wyciąga mnie z tego marazmu, w jakim tkwię, że pozwala mi na nowo uświadomić sobie, z jakiego bagna wyrwał mnie wcześniej. Docenić, jak pięknie potoczyło się moje życie. Zobaczyć, jaki precyzyjny był plan, który dla mnie przygotował.

Oddał Pan kiedyś życie Jezusowi.

Oddałem. Świadomie. Ale nie od razu. Pan Bóg powoli otwierał moje furtki. Trzy razy podsyłał mi jedną i tę samą dziewczynę, która mnie do niego przyprowadziła, a później została moją żoną (śmiech). Pół roku przed zawierzeniem mojego życia Bogu, na koncercie Czesława Niemena, poznałem młodą dziewczynę, z którą zamieniłem kilka słów. I tyle. Kiedy po kilku miesiącach spotkałem ją na ulicy, kompletnie jej nie pamiętałem. I nagle jestem na Górze św. Anny, zblazowany czekam na koncert, wokół mnie dwa i pół tysiąca ludzi, którzy się cieszą nie wiadomo z czego, a tu podchodzi do mnie znów ta sama dziewczyna! Jakie mogło być prawdopodobieństwo, że przypadkiem się akurat tam po raz trzeci spotkaliśmy?! Monika (tak ma na imię moja żona) właśnie rozstała się z chłopakiem. Chyba planowała pobyć trochę sama, ale ja nie zrozumiałem sugestii i narzuciłem jej swoje towarzystwo. Przez kilka godzin non stop gadałem o sobie. Ona wtrąciła może dwa zdania. Raz poprosiła o mój numer telefonu. Drugi raz zaproponowała, żebym poszedł z nią na Mszę z modlitwą o uzdrowienie. Poszedłem. Wcześniej po śmierci taty chodziłem do kościoła, kiedy był pusty, kiedy nic się tam nie działo. To był duży przełom. I nagle ksiądz na Mszy mówi: „Kto chce oddać życie Jezusowi, niech zrobi to teraz”. A ja poczułem, że tak, muszę to zrobić w tym momencie. Po raz pierwszy świadomie powiedziałem Jezusowi, że chcę, by kierował moim życiem, a On wziął to absolutnie na poważnie. Spadły ze mnie wszystkie ciężary, które przygniatały moje serce.

Z czego Jezus Pana uzdrowił?

Chyba najbardziej ze strachu…

A czego się Pan bał?

Najmocniej tego, że dalej nie ma już nic. Że życie jest tylko formą istnienia białka. Że sprawy, których tutaj nie załatwiłem, już nigdy nie zostaną załatwione. Bałem się, jak dalej będzie wyglądało moje życie bez taty. Jezus wyzwolił mnie z największych lęków. Uczę się wciąż poruszać w zaufaniu do Pana Boga.

Czym jest to zaufanie?

Czymś bardzo trudnym, bo wymaga pokory, a tego często mi brakuje. To jest jak rozłożenie ramion i rzucenie się w dół. Z wiarą, że Bóg się wszystkim zajmie. I mam doświadczenie, że kiedy zawierzam Mu życie, to On nie tylko zaczyna mnie prowadzić, ale zaskakuje mnie w tym niewyobrażalnie. Daje dużo więcej, niż proszę i oczekuję.

TAGI: