O ciągłym odczytywaniu fenomenu bł. Karoliny Kózkówny z Elżbietą Wiater rozmawia Agata Puścikowska.
Agata Puścikowska: Napisałaś książkę o Karolinie Kózkównie, bo „przyszło zamówienie” czy z potrzeby serca?
Elżbieta Wiater: Można chyba powiedzieć, że z tych dwóch powodów, chociaż drugi jest istotniejszy. Postać Karoliny poznałam wcześniej. Mam do niej wielki szacunek. Zarówno do jej życia, jak i męczeństwa. Jest mi bliska, bo sama urodziłam się i wychowałam na wsi. Znam takie życie z doświadczenia. Obowiązują tam proste reguły: nie zasiejesz i nie będziesz pielęgnował – nie urodzi się i nie masz co jeść. Do tej pory to jest oczywiste, a sto lat temu było po prostu wpisane w codzienność. Również dziecięcą. Znam także wysiłek związany z pracą na roli. Mogę więc wyobrazić sobie realia życia na wsi z początku XX w., codzienność szesnastoletniej wiejskiej dziewczyny z wielodzietnego domu. Ale nie tylko to mnie z nią łączy. Karolina była w jakiś sposób poza grupą rówieśniczą – mimo że się z nią liczono, była autorytetem, nie była tzw. duszą towarzystwa. Ja, mówiąc szczerze, też nie potrafiłam zintegrować się z rówieśnikami, zawsze byłam nieco z boku.
Skąd czerpałaś informacje o błogosławionej?
Sięgnęłam po książki zawierające zeznania z procesu beatyfikacyjnego, czytałam też zbiory modlitw za jej wstawiennictwem. Ważny był dla mnie wyjazd do Wał-Rudy, gdzie jest jej dom. Rozmawiałam tam z mieszkańcami, których przodkowie znali przecież Karolinę – pamięć o niej jest nadal żywa. Rozmawiałam też z kustoszem jej sanktuarium w Zabawie. Wzięłam udział w Drodze Krzyżowej szlakiem męczeństwa Karoliny, i to było bardzo mocne doświadczenie. Zresztą nie tylko moje: co miesiąc tysiące osób przyjeżdżają tam, by doświadczyć obecności i wsparcia błogosławionej. Widząc to, przekonałam się, jak żywy jest jej kult. Gdy tak szliśmy, słuchając rozważań i modląc się przy kolejnych stacjach, próbowałam sobie wyobrazić, co czuła, co widziała. Byłam tam na wiosnę, ale akurat był wyjątkowo zimny dzień, prawie listopadowy. To pozwoliło mi wejść w doświadczenie jej dramatycznej ucieczki, przejmującego zimna, bólu, grzęznących w bagnie stóp.
Zastanawiałaś się, w jaki sposób na nowo odczytywać to męczeństwo?
Tak, konsultowałam się nawet z teologiem duchowości. Problemem jest to, czy można mówić, że Bóg wybrał sobie Karolinę na ofiarę? Co ktoś, kto zginął, broniąc się przed gwałtem, może powiedzieć tym, którzy gwałt przeżyli? Dlatego starałam się także poznać psychiczne skutki molestowania, sięgałam po artykuły psychologów mówiące na ten temat. Ta wiedza nie dotyczy wprost Karoliny, bo ona została zabita, jednak pozwala szerzej zrozumieć zarówno jej postać, jak i przyczyny, dla których osoby po takiej traumie mogą szukać u niej oparcia.
Gdy rozmyślam o Karolinie, boczę się na jej ojca – nie obronił dziecka. Również chłopcy, którzy śledzili jej ostatnią drogę, nie pomogli. I w ogóle mężczyźni ze wsi – też nie obronili kobiety.
Ojciec był kompletnie rozwalony psychicznie i dlatego nie dał rady jej obronić. Zresztą próba walki najprawdopodobniej zakończyłaby się jego śmiercią – nie był uzbrojony. To, w jakim był szoku, pokazuje fakt, że po uprowadzeniu córki pobiegł do swojego kuzyna i nieskładnie wyrzucał z siebie pojedyncze słowa. Nie potrafił nawet poprosić o pomoc. Co do chłopców: byli młodzi, pewnie nie do końca wiedzieli, co się może zdarzyć. Bali się... Ówczesne wychowanie, szczególnie wiejskie, nie uczyło buntu wobec szeroko rozumianej władzy.
Myśląc o tamtym dramatycznym wydarzeniu, zastanawiam się też, jak wyglądały relacje małżonków – rodziców Karoliny po jej śmierci. Proste nie mogły być...
Zapewne oboje musieli sobie radzić z poczuciem winy. Ojciec, bo ją zostawił. Matka, bo mimo próśb córki, nie zabrała jej na poranną Mszę. Ale moim zdaniem nie warto projektować na nich własnych emocji, przecież nie zachowały się świadectwa dotyczące ich przeżyć. Jest jasne, że oboje bardzo cierpieli, bo to było ich ukochane dziecko. Ich małżeńska relacja była wyjątkowo silna, więc możemy przypuszczać, że byli dla siebie nawzajem ogromnym wsparciem. Zresztą matka błogosławionej, mimo że życie jej nie oszczędzało (umarło kilkoro ich dzieci, przeżyła wojnę, spalił im się dom), wolę walki i życia straciła dopiero po śmierci męża. To, moim zdaniem, pokazuje siłę ich miłości. Rodzina Kózków była wyjątkowa: szczerze, głęboko wierząca, wybitnie pracowita i gospodarna. Mimo dużej liczby dzieci potroili swój pierwotny stan posiadania. Byli też ostoją religijności, ich dom nazywano „betlejemką”, „kościółkiem”. Bardzo się z nimi liczono.
Kiedyś przeczytałam modlitwę do Karoliny, która mnie nieco... przeraziła. Wynikało z niej, że dziewczyna „obroniła cnotę, więc pozostała czystą i została błogosławioną”. A gdyby „cnoty nie obroniła”? Co z kobietami, którym się nie udało?
Tu warto powiedzieć o dwóch rzeczach. Przez lata proces Karoliny toczył się w kierunku stwierdzenia heroiczności jej cnót – to miała być podstawa beatyfikacji. Motyw męczeństwa w obronie czystości pojawił się później. I to Jan Paweł II polecił, by wybrano ten motyw uznania jej za błogosławioną. Odrębną kwestią jest to, czy do uznania kogoś za dziewicę męczennicę konieczne jest fizyczne zachowanie dziewictwa. W starożytnym Rzymie zabicie dziewicy miało ściągać na zabójcę przekleństwo, dlatego kaci przed egzekucją gwałcili skazane. To zrodziło wśród chrześcijan pytanie, czy można męczennice, które tego doświadczyły, nadal uważać za dziewice. Wątpliwość tę rozstrzygnął św. Augustyn: one pozostały czyste, bo tym, co liczy się w tym przypadku, jest sprzeciw woli, a nie zachowanie fizycznego znaku.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Droga naprzód zawsze jest szansą, w złych i dobrych czasach.
Symbole tego spotkania – krzyż i ikona Maryi – zostaną przekazane koreańskiej młodzieży.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.