Z Jarosławem Szydłakiem, menedżerem zajmującym kierownicze stanowisko w jednym z banków, filozofem, członkiem Domowego Kościoła w Rumi, o pieniądzach, które psują, akcji „Świecka Szkoła” na Pomorzu, Bożej ekonomii i byciu katolikiem w pracy rozmawia Jan Hlebowicz.
Jan Hlebowicz: Pieniądze i Jezus Chrystus. Ekonomia i Bóg. Jakoś te słowa do siebie nie pasują...
Jarosław Szydłak: Jeszcze kilka lat temu też tak uważałem. Z tyłu głowy miałem zawsze biblijną scenę, kiedy Jezus bierze do ręki monetę i mówi: „Oddajcie cesarzowi to, co cesarskie, a Bogu to, co Boskie”. Zarabianie pieniędzy uważałem wówczas za przestrzeń, w której Ewangelia niekoniecznie powinna być drogą, wzorem czy wskazówką. Myślałem, że mogę być katolikiem szczerze kochającym Boga, który w sferze finansów może sobie pozwolić na biznes prawy i lewy, na cwaniactwo czy działanie w szarej strefie. Bo przecież wszyscy tak robią, a jakoś sobie w tej trudnej rzeczywistości trzeba radzić. Takie podejście doprowadziło mnie, a wraz ze mną moją rodzinę, do ogromnego kryzysu finansowego.
Jak do niego doszło?
Biznes, w który zaangażowałem się, nie do końca uczciwie, wydawał się żyłą złota. I rzeczywiście szedł wszystkim doskonale, tylko nie podmiotowi, z którym współpracowałem. Nie potrafiłem tego zrozumieć.
Odpowiedź przyszła w 2011 roku.
Tak. Dzięki mojej żonie, która w czasie rekolekcji podsunęła mi pod nos publikację pt. „Biblia o finansach”. Ta lektura wywróciła do góry nogami moje postrzeganie pieniędzy, finansów, ekonomii...
Co się zmieniło?
Dziś staram się realizować to, co jest zapisane w Dekalogu, nie szukając furtek i różnego rodzaju wymówek do mniejszych czy większych oszustw. Każdą decyzję prześwietlam przez przykazanie: „Nie kradnij”. Codziennie odpowiadam sobie także na pytanie: „Czy pracowałbyś tak samo, gdyby twoim pracodawcą był Jezus Chrystus?”. Pan Jezus mówi w Ewangelii: „To, co robicie po kryjomu, będzie ogłoszone na dachach”. Dlatego staram się być całkowicie transparentny. Jeśli współpracownik pyta mnie o sprawy biznesowe, staram się odpowiadać mu tak, jakbym odpowiadał samemu Panu Bogu.
Człowiek bogaty wejdzie do królestwa niebieskiego?
Wejdzie, ale tylko z Bożą pomocą. Przykład z życia. Świeżo po ślubie razem z żoną zaczęliśmy spotykać się z innymi parami w kręgu Domowego Kościoła w Rumi. Na spotkania przychodzili ludzie o różnym statusie materialnym. Byli wśród nich bardzo bogaci. My wtedy wiązaliśmy ledwo koniec z końcem. Modliłem się wówczas w swojej głupocie i naiwności: „Panie Boże, gdybym ja miał taką pracę i zarabiał tyle, ile brat ze wspólnoty, wtedy dużo łatwiej byłoby mi Ciebie chwalić”. Od tamtego czasu minęło kilka lat. Zawodowo i finansowo doszedłem do pułapu kolegi ze wspólnoty, któremu zazdrościłem. Jednak szybko przekonałem się na własnej skórze, że wcale nie jest łatwiej. Pieniądze oznaczają różnego rodzaju pokusy. Jeżeli stać mnie na wystawne życie, drogie ciuchy, jedzenie obiadów w restauracjach każdego dnia, to bardzo łatwo się pogubić. Bo nagle obiad zjedzony w domu, a wcześniej przygotowany wspólnie z żoną, może przestać smakować.
Niedawno podczas rekolekcji Domowego Kościoła mówił Pan, że świeccy nie powinni bać się mówić o pieniądzach.
Uważam, że nieskrępowane mówienie o finansach w Kościele świadczy o tym, że bierzemy odpowiedzialność za wspólnotę, której częścią jesteśmy. Jeżeli będzie istniała otwartość w rozmowie o pieniądzach, skończą się jakiekolwiek zarzuty, wątpliwości dotyczące różnego rodzaju działań czy inwestycji.
Trudno być katolikiem w środowisku pracy? Gdy idzie Pan na lunch biznesowy, to żegna się Pan przed posiłkiem?
Nie jest łatwo, bo w takich sytuacjach narażam się na pogardliwe spojrzenia albo ironiczne uśmiechy. Ale staram się zwalczać w sobie lęk.
Śmieją się, bo jest Pan katolikiem?
Żyjąc w wolnym kraju, gdzie teoretycznie większość społeczeństwa jest ochrzczona, jako komentarz do swoich poglądów, wypływających z wartości chrześcijańskich, nieraz słyszałem: „Ale średniowiecze!” albo „Pachnie ciemnogrodem...”.
Próbuje Pan rozmawiać, tłumaczyć, dyskutować?
Oczywiście. Niestety, częściej spotykam się z negacją, nieuzasadnioną krytyką niż z rzeczową dyskusją i wymianą argumentów. Podam przykład. Kiedy w Polsce była forsowana tzw. pigułka „dzień po” bez recepty, przegrałem wewnętrzną walkę i w atmosferze biurowej nie wypowiedziałem się negatywnie na temat liberalizacji przepisów. Wtedy spowiednik powiedział mi: „Pamiętaj, by dobro zawsze miało swój ostatni głos”. Dlatego później wysłałem mejlowo do swoich współpracowników komunikat o akcji zbierania podpisów przeciwko pigułce. Zawarłem także informacje o negatywnych skutkach zażywania tego preparatu.
Jak zareagowali współpracownicy?
Większość się oburzyła. „Kościół znowu pakuje się w nie swoje sprawy i niepotrzebnie zagląda do naszych sypialni” – usłyszałem.
Jako katolik jest Pan dyskryminowany w pracy?
Nie. To za mocne słowo. Broniąc głośno jakiegoś mało poprawnego politycznie poglądu, w pierwszym odruchu bywam wyśmiany albo zmuszony do wysłuchiwania pomyj wylewanych na Kościół. Jednak co jakiś czas ktoś podchodzi do mnie i mówi: „Ja nie mam takiej odwagi jak ty, ale myślę podobnie. Dobrze, że nie dałeś skopać tych wartości, w które wierzymy”.
Zmieńmy temat. W całej Polsce, w tym także na Pomorzu, trwa akcja „Świecka szkoła”, której głównym założeniem jest zakazanie finansowania lekcji religii z budżetu państwa. Co na to ekonomista katolik?
Budżet składa się także z podatków katolików, którzy stanowią najliczniejszą grupę wyznaniową w Polsce. Skoro państwo finansuje z tych samych pieniędzy program in vitro czy procedurę przerywania ciąży, z którymi katolicy się nie zgadzają, to nie widzę powodu, żeby część naszych podatków przeznaczana była na lekcje religii. Jak wykazują najnowsze badania CBOS, obecność takich zajęć w szkołach jest wyrazem oczekiwań większości społeczeństwa.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
W kościołach ustawiane są choinki, ale nie ma szopek czy żłóbka.
To doroczna tradycja rzymskich oratoriów, zapoczątkowana przez św. Pawła VI w 1969 r.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).