One wiedzą, za kim idą

Muszę dbać o owce, zeby się nie zgubiły, ale pięknie do domu wróciły – mówi baca Tadeusz Szczechowicz. – Jak mam ich 500, kazdo tak samo wazno. I tydzień szukam jednej, jak odejdzie od stada.

Reklama

Nawet w nocy śpi czujnie jak zając, strzegąc owiec w kolibie, takiej drewnianej budce na jedną osobę, obok ich kosorów, czyli zagród. – Jak drgną albo piesek zaszczeka, to trza reagować – opowiada. – Trzy owczarki czuwają, ale jakby przyszedł niedźwiedź albo wilk, muszę działać. Jak kto atakuje, to zbijają się razem, ale zawsze jakaś strachliwa ucieka. Jednej nocy, trzy lata temu, jedna uciekała, a wilki za nią. Trza było lampkami świecić, petardami strzelać. Bez te lata i niedźwiedź tu był. Baca musi pracować 24 godziny na dobę, ale jak se pomyśle, ze pierwsi, co widzieli nowo urodzonego Pana Jezuska, byli pasterze, to mi się zdaje, ze widać są wybrani. Bo pasterstwo to miłość. Ja bacował jeden rok bez pieniędzy i nie było mi szkoda. To się trza urodzić z tym, pani, krew taka musi być. Takiej pracy nie będzie pani wykonywać, co jej nie lubi. Pani by tu na moim miejscu nie wysiedziała, a ja by na pani stołku nie wytrzymał. Baca musi być taki, co by mu gospodarze zaufali, bo jak mu nie ufają, drugi raz pod opiekę owiec mu nie dadzą. Tu się odpowiada za zwierzęta. Leje, nie leje, trza paść, doić, choćby jako bieda przyszła. Nie ma tak, że się da owcom gazetę do czytania albo im się poleci, żeby spały. Ja już przy tym 60 lat robię. – To ile ma pan lat? – dopytuję. – Przyznać się? – uśmiecha się. – We wrześniu będzie mi 76. Miejscowi i turyści, co tu przychodzą, to mnie podziwiają, ze w tych latach jeszcze tu siedzę.

Źle nie ma

Za Ujsołami trzeba znaleźć skręcającą w las drogę do Soblówki. Potem tylko napis na kawałku drewna informuje, że to ukryty wśród sosen przysiółek o dumnej nazwie „Królowa”. Właśnie w tym miejscu na Polanie Lizokowej panuje góralski król – baca Tadeusz Szczechowicz. Jako jedyny pasterz pędzi 500 owiec z Zakopanego do Ujsoł na Żywiecczyźnie. – Tak natura mnie tutaj jakoś przyniosła w 73. roku – mówi. – U nas brakowało miejsca, żeby wypasać owce, no to się tu znalazłem. Kolega bacował na Pilsku i rozdzielał te hale.

Co roku na wiosnę idą w redyku sześć dni, pokonując 160 km. – Czy pogoda, czy niepogoda, jak się wyjdzie, to trza iść – tłumaczy. Razem z bacą doglądają stada dwaj juhasi, w tym jego najmłodszy syn, 29-letni Tadeusz. Przychodzą do bacówki w kwietniu, w uroczystość św. Wojciecha, i zostają tu pięć miesięcy, do 10 października: – Wtedy wracamy na nogach do Zakopanego. Stara owca przewodniczka sama tu trafi, pamięta, gdzie trzeba skręcić, a te młodziuśkie idą za nią – opowiada. – Jak ta pierwsza na dzwonku zazwyrczy, to drugie unoszą głowy i beczą, że są u celu. Tyle ze nie umią powiedzieć, jak się radują.

– Musi je pan zwoływać czy same się pana trzymają? – pytam. – One wiedzą, za kim idą – odpowiada. – Jak się człowiek odezwie, to na słowo albo gwizd syćkie się gromadzą. Jakby ktoś inny zagwizdał, to już nie reagują. – Jak pan na nie gwiżdże? – pytam. – A pani się nie zlęknie? – śmieje mi się w oczy. Kiwam głową, że nie. Wkłada palce do ust i wydobywa z nich świst, jakby ze 20 ptaków zagrało w powietrzu dobrze przećwiczoną melodię.

– Ładnie tu was – zachwycam się. – Źle nie ma – sprowadza mnie na ziemię. 498 owiec pasie się na sąsiednim stoku, ale dwie zostały obok bacówki. Właśnie jedna głośno beczy, spoglądając w siną dal. – Co ona chce powiedzieć? – zastanawiam się. – Jak jest dobry gospodarz, to wie, co owca beczy – uprzedza moje domysły. – Ta beczy, że jej się ckni za stadem. Drugi dzień tu jest, bo przeskakiwała przez płot, dała se nóżkę za żerdkę i okulała. To żem jej ją nastawił. Tu trza być i weterynarzem. Zastrzyki dać, jak jakiś god ugryzie, jak w nogę, którą przebije szkłem. Jak się podbije, wiem, jak z odciska gnój spuścić. Tylko trzeba trafić, gdzie nożem dźgnąć. Jakbym weterynarza stale chciał wzywać, tobym z torbami poszedł. W dawnej wspólnocie baca miał poważanie – był znachorem, leczył, nastawiał kości, ludzie się z nim liczyli. Teraz tylko owcom potrafi poradzić, choć ludziom przeca tyz.

Tajemnica owiec

– Jo przeszedł dość – opowiada. – Z wojną się urodził – 15 września 1939 w Ratułowie pod Gubałówką. Dzieciństwo miołech trudne, było nas dziewięcioro dzieci, a jeszcze dwoje umarło. Jo był z piątki chłopców najmłodszy. Tata Michał miał 20 owiec, bo tyle dawniej trzymali. Ojciec i bracia paśli je w Dolinie Chochołowskiej. Jo do szkoły niechętnie chodził, wolał pomagać tacie, przez to mi nauka nie szła. Robiłem też na gospodarstwie i na roli. To nie jest tak, jak gadają pany, że rolnik śpi, a żyto rośnie. Wtedy była jeszcze szkoła siedmioklasowa, to jo został roczek, bo się słabo uczył. Potem zaroz, jak skończyłem 16 lat, poszedłem paść w Łupkowskie w Bieszczady. Sam jeden pasł 110 jagniąt i musiał się słuchać, co mówi baca. Bo w pasterstwie jest hierarchia – hanielnik owce nagania, juhas musi je doić, a baca prowadzi i syćkiego dogląda. To jest jak w Kościele, wikary to hanielnik, proboszcz – juhas, a biskup – baca. Baca odpowiada za syćko i juhasi muszą go słuchać. Mój syn Tadeusz – juhas, też mi jest posłuszny. I tak do dziś jestem przy owcach, tyle że wojsko na dwa lata mnie zabrało do 11. Podhalańskiej w Wadowicach. Żona Hania miała obowiązek przy dzieciach, a ja chciałem coś dla dzieci zarobić.

«« | « | 1 | 2 | » | »»

TAGI| KOŚCIÓŁ

aktualna ocena |   |
głosujących |   |
Pobieranie.. Ocena | bardzo słabe | słabe | średnie | dobre | super |

Wiara_wesprzyj_750x300_2019.jpg

Reklama

Reklama

Reklama

Archiwum informacji

niedz. pon. wt. śr. czw. pt. sob.
1 2 3 4 5 6 7
8 9 10 11 12 13 14
15 16 17 18 19 20 21
22 23 24 25 26 27 28
29 30 31 1 2 3 4
5 6 7 8 9 10 11

Reklama