Od 13 lat buduje od podstaw parafie w Kamerunie. Z ks. Krzysztofem Pazią MIC rozmawia Łukasz Sianożęcki.
Łukasz Sianożęcki: Dawno Księdza nie było w Elblągu...
Ks. Krzysztof Pazio MIC: Nie aż tak dawno... zaledwie kilkanaście miesięcy. W ubiegłym roku w Wielkim Poście głosiłem tutaj rekolekcje. W ostatnich latach starałem się wykorzystywać ten czas przed Wielkanocą, aby być w Polsce, zbierać ofiary i promować misje.
I w tym czasie znajdzie się również zawsze chwila, aby odwiedzić nasze miasto?
Elbląska parafia pw. Wszystkich Świętych była moją pierwszą i jedyną parafią w Polsce. Zacząłem w niej pracę w 1996 roku i tak trwało to do 2002 roku. W tym czasie uczyłem katechezy w IV LO i zajmowałem się przygotowaniem młodzieży do bierzmowania. Zajmowałem się również remontem naszego oratorium i kościoła. Generalnie sprawy budowlane również spoczywały na mnie. Dlatego zawsze przyjeżdżam tutaj w pierwszej kolejności.
Sądząc po uśmiechu, są to miłe wspomnienia...
Bardzo miłe. Zżyłem się z parafianami, zawsze starałem się być blisko nich, i to się udawało. Miałem również wiele planów na dalszą pracę w tej parafii, jednak Pan Bóg chciał inaczej.
Przyszedł czas na przeprowadzkę.
Dokładnie tak. Pan Bóg pozwolił mi zrealizować marzenie o wyjeździe na misje. Już w momencie wstępowania do seminarium myślałem o tym, że chciałbym w przyszłości być misjonarzem. Rozważałem różne kierunki wyjazdu, m.in. na wschód Europy, np. na Ukrainę czy do innych krajów byłego Związku Sowieckiego. Podczas studiów coraz bardziej krystalizowała mi się myśl, że mogłaby to być Afryka. Kiedy kończyłem seminarium, jedynym kierunkiem na tym kontynencie była Rwanda. Więc już jako diakoni z dwoma współbraćmi napisaliśmy podania o wyjazd. Ostatecznie tylko jeden z nas pojechał.
Od tamtej pory co roku przypominałem się prowincjałowi, że chciałbym wyjechać na misje. I tak po sześciu latach nadarzyła się okazja, kiedy marianie otworzyli nową misję w Kamerunie. Wówczas, kiedy zadzwonił do mnie generał zgromadzenia i powiadomił, że jest zapotrzebowanie na kapłanów w tym kraju, nie zastanawiałem się ani chwili.
Jakie były pierwsze odczucia Księdza, kiedy trafił do Kamerunu?
Wiedziałem doskonale, że będzie to trudny teren. W latach 80. XX wieku była tam tylko jedna wielka diecezja, która obejmowała cały wschód kraju. Dopiero w 1985 roku decyzją papieża Jana Pawła II podzielono ją na cztery diecezje. Pomimo to nadal mieliśmy do obsłużenia w każdej parafii rozległe tereny. Pierwsze miesiące po tym, jak zapadła decyzja, że będę proboszczem w Atoku, poświęciłem na rozejrzenie się, tzn. rozpocząłem wizyty w domach swoich parafian. W związku z tym, że było to w sumie 25 wiosek oddalonych od siebie często po kilkadziesiąt kilometrów, te wizyty zajęły mi pół roku. Następnym krokiem była budowa kaplic. I tak w czasie ośmiu lat mojej pracy powstało tam sześć małych kościółków. W tym samym czasie rozpoczęliśmy budowę seminarium, tak więc wraz ze współbraćmi nie narzekaliśmy na brak pracy.
Pracy w Afryce nie brakuje, to pewne. A czego brak szczególnie odczuwa Ksiądz podczas pełnienia misji w tym miejscu?
Największą bolączką są oczywiście braki personalne. Obecnie pracuję w diecezji Obala, gdzie jest więcej miejscowego duchowieństwa, ale to wciąż nie jest idealna sytuacja. Parafie też nie należą do najbogatszych, dlatego bardzo często miejscowi księża – bez wsparcia z zewnątrz – nie są w stanie się utrzymać. Jeśli na Mszę trzeba pojechać ok. 70 kilometrów, to na paliwo trzeba wydać ok. 5000–6000 miejscowych franków. Tymczasem na tacę często nie zbieramy tysiąca.
Uderzyło mnie, kiedy Ksiądz w czasie homilii powiedział tak zwyczajnie: „Kiedy zachorowałem na malarię”, takim tonem jakby ktoś w Polsce powiedział: „Złapałem katar”. Czy można oswoić się z taką ciężką chorobą?
Przed malarią nie sposób się ustrzec. Nie znam tam nikogo, kto by na nią nie chorował. Nie sposób brać przecież leków prewencyjnych przez cały czas, bo wątroba by tego nie wytrzymała. Jest to ryzyko, które trzeba wliczyć w pobyt na kontynencie afrykańskim. Oczywiście leki zawsze trzeba mieć i odpowiednio szybko reagować na pierwsze symptomy choroby. Często też tuż po przyjeździe zapada się na choroby układu pokarmowego. Na te dolegliwości organizm jest w stanie szybko się uodpornić, na malarię niestety – nie. Pierwszy raz zachorowałem na nią dopiero po trzech i pół roku pobytu w Afryce, więc długo się broniłem. Po dwóch tygodniach zapadłem jednak zaraz na kolejną, i ta była ze wszystkich najcięższa.
Ze wszystkich? To znaczy, ile ich było?
O, już dawno tego nie liczę. (śmiech) Ale ostatnią miałem już tutaj, w Polsce, zaraz po przylocie. Odprawiłem Mszę świętą o godzinie 9 i miałem przewodniczyć także kolejnej Eucharystii, o godzinie 11. Niestety, nie byłem już w stanie, bo choroba rozłożyła mnie w ciągu godziny.
Praca w Afryce jest odmienna od tej w Polsce. Jak bardzo różni się też tamtejszy Kościół od naszego?
Kościół afrykański jest przede wszystkim bardzo młody. W Kamerunie w najstarszym miejscu liczy 125 lat. Jest z tego względu bardzo żywy, dynamiczny i prężnie się rozwija. Bardzo szybko przybywa miejscowych duchownych. Na przykład w diecezji Obala ja jestem jedynym białym księdzem. To bardzo dobrze, że miejscowi głoszą Ewangelię swoim pobratymcom. Także w strukturze tamtejszy Kościół jest bardzo młody. W mojej nowej parafii zliczyłem ok. 2500 wiernych, w tym jedynie ok. 850 osób to dorośli. A przez dorosłych rozumiem osoby powyżej 20. roku życia.
Ludzie bardzo się angażują w życie swoich parafii, chcą być rozpoznawalni. W Polsce kiedy na Mszę przychodzą różne wspólnoty, np. Żywy Różaniec, to zlewają się z resztą wiernych. Tam każda grupa ma swój odrębny strój i zawsze w niedzielę przychodzą w nich na Eucharystię, i są z tego dumni. Jednocześnie ich duchowość jest bardzo pogłębiona. Ludzie słuchają słowa Bożego, ci, którzy potrafią, też je czytają.
Wierni bardzo angażują się w uczestnictwo we Mszy świętej. Zawsze jest obecny chór lub nawet kilka, jest również grupa tzw. dam apostolskich, które zajmują się przygotowaniem ołtarza. Prężnie działają grupy katechistów, a więc nie ma sytuacji, aby kapłan musiał prowadzić czytania liturgiczne bądź modlitwę wiernych. Nawet w najmniejszej wiosce w głębokim buszu wierni uczestniczą aktywnie w liturgii. Jest to modlitwa tworzona przez ludzi.
Warto by może więc zaszczepić odrobinę Kamerunu w Polsce?
Oj, warto.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.