Krzyż od ojca, korona cierniowa  od ślubów wieczystych
Krzyż od ojca, korona cierniowa od ślubów wieczystych
Ks. Roman Tomaszczuk /Foto Gość

Dziękuję, tatusiu

Brak komentarzy: 0

ks. Roman Tomaszczuk

GOSC.PL

publikacja 02.04.2015 06:00

Kiedy jest jej ciężko, wtedy sięga po mały drewniany krzyżyk. Gdy trzyma go w dłoni, sił przybywa, ciemności rozświetla światło, a w sercu kołacze ciche: „Kocham cię. Jestem razem z tobą”.

Klasztorna cela

Dzielona ze współsiostrą miała zaledwie kilka metrów kwadratowych. Mebli prawie nie było. Stare, poniemieckie łóżko, w którym urzędowały drewnojady, stolik, malutka szafka w ścianie, taboret z miednicą. – Obiłam go sobie twardą tekturą, o którą poprosiłam jedną z sióstr, u której zauważyłam nadające się do wykorzystania w tym celu pudełko. Pomalowałam je farbą i w ten sposób miałam o jedną półeczkę więcej – wspomina rok 1970. Klasztor był wtedy miejscem bardzo ubogim, a 28 sióstr musiało się zdać na Bożą opatrzność. Zamknięte w klauzurze papieskiej, rygorystycznej, nie miały kontaktu ze światem, więc i świat o nich za bardzo nie pamiętał. Zimą w kaflowych piecach paliły tylko raz na tydzień. W refektarzu jadły z kamionkowych misek na stołach z surowego drewna, takiego samego, jakim były wyłożone klasztorne podłogi. Uprawiały skrawek pola, hodowały zwierzęta i liczyły na ludzką łaskę. Dopiero po kilku latach episkopat postarał się o pomoc dla klauzurowych zakonnic z organizacji Kirche in Not (Kościół w Potrzebie). Po „Solidarności” siostry wreszcie dostały emerytury i ubezpieczenie jako ekwiwalent za ziemię, jaką komuniści zagrabili po wojnie, a której uprawianie czy dzierżawa były przez całe wieki podstawą zakonnego utrzymania. – Ja jednak niczym się nie zrażałam, na wszystko to przygotował mnie mój tatuś. Wiele miesięcy wcześniej powtarzał: to jest trudne życie, to jest ofiara i wyrzeczenie – choć nie znał szczegółów zakonnego życia, trafiał w sedno – mówi bernardynka.

Ratujmy dusze grzeszników,

Pomóżmy nieść krzyż Jezusowi, nie pozwólmy, by marnowała się Krew Przenajdroższa, którą Jezus wylał za nas – powtarzał bardzo często Michał Szydełko, przekonując swoją córkę do ofiary ze swojego życia. – Starałam się wprowadzać w swoje życie to wszystko, czego mnie uczył, dlatego także życie w klauzurze ani na chwilę mnie nie rozczarowało – zapewnia siostra. Opowiada jednak o trudnym momencie, gdy po ośmiu latach jej pobytu w klauzurze ojciec umierał na raka. – Wiedziałam, że tatuś cierpi, ale nie umiałam mu ulżyć w bólu. Byłam kilkaset kilometrów od domu. Co gorsza, wiedziałam, że nawet jeśli umrze, nie pojadę na jego pogrzeb – w tamtych czasach nie było w zwyczaju opuszczać klasztor nawet z takiego powodu – wspomina ten czas. – Pociechą dla nas obojga były listy. Przez osiem lat napisał do mnie 280. Przynosiły pokrzepienie, umocnienie w powołaniu, rady i zwykłe historie z Wir – dodaje. Tego dnia, gdy Michał Szydełko umarł, w klasztorze był z wizytą miejscowy biskup. Gdy matka przełożona podzieliła się z nim smutną wiadomością, ten spontanicznie udzielił pozwolenia na udział córki w pogrzebie. – Odczytałam to jako wielką łaskę od Boga – mówi s. Beata. Do trumny rodzina włożyła tylko jedno: ramkę z fotografią Zosi, ukochanej córki zmarłego. Tę samą, która towarzyszyła mu wszędzie, odkąd córka wstąpiła do klasztoru. Tę, która była przy nim, gdy cierpiał i umierał.

Ściskam krzyżyk w dłoni,

Gdy dzisiaj nie jest łatwo – mówi siostra. – Dostałam go od tatusia w dniu, gdy szłam do klasztoru. Zwykły, drewniany, wyrzeźbiony przez tatusia podczas pobytu w łagrach. Nie rozstawał się z nim nigdy. Teraz noszę go ja. To wielki znak miłości Boga, Ojca Niebieskiego, i mojego ziemskiego tatusia – wyznaje. Jakiś czas po pogrzebie pod dom Szydełków w Wirach zajechało kilka eleganckich samochodów na niemieckiej rejestracji. Wysiadło z nich kilkanaście osób. Wśród nich wdowa po Michale rozpoznała Niemkę, dawną właścicielkę gospodarstwa, które po wojnie otrzymali Szydełkowie. Kobieta przyjechała do Wir z całą swą rodziną: pięciorgiem dzieci z małżonkami i ich dziećmi. Chciała pomodlić się na grobie Michała, swego dobrodzieja. I w ten sposób oddać hołd dobremu Polakowi. – Zaraz po wojnie tatuś osiadł w Wirach, ale Niemcy wciąż tu mie- szkali. Wtedy poznał dawną gospodynię swojego nowego gospodarstwa, wdowę opiekującą się czworgiem dzieci i schorowanym ojcem – wyjaśnia zajście s. Beata. – Przez cały czas, zanim wyjechali w głąb Niemiec, tatuś opiekował się tą rodziną, pomagał jej, bronił przed sąsiadami, którzy nie byli tak życzliwie do Niemców nastawieni jak on.

Od 45 lat

Siostra Beata żyje w klauzurze. Odkąd tylko przyszła jako nastolatka, zajmowała się kościołem klasztornym. Jako zakrystianka pełniła także inne posługi: była siostrą zewnętrzną, ekonomką, sekretarką, furtianką, przełożoną, radną. – Dzisiaj, gdy jest nas tylko 14, każda ma kilka zadań do wykonania – wyjaśnia. – Ja jednak spokojnie czekam tylko na śmierć. Chcę być na nią gotowa. Tęsknię bardzo za Ojcem i tatusiem. Gdy opuszczę klauzurę w godzinie śmierci, liczę na to, że obaj wyjdą po mnie, a ja będę mogła znowu dać im się kochać ojcowską miłością. Ale wtedy już na zawsze. Bez końca i całkowicie, bez reszty.

Pierwsza strona Poprzednia strona strona 2 z 2 Następna strona Ostatnia strona
oceń artykuł Pobieranie..