Emilia Michałowska przekonała się, że gra w piłkę i bieganie po dziedzińcu może być wielkim darem miłości dla dzieci z misji
Emilia Michałowska przekonała się, że gra w piłkę i bieganie po dziedzińcu może być wielkim darem miłości dla dzieci z misji
Archiwum Emilii Michałowskiej

Bóg w bagażu podręcznym

Brak komentarzy: 0

Monika Augustyniak


publikacja 15.01.2015 11:00

– Gdy rozdałam już wszystko,
dla ostatniego chłopca została tylko jedna podkolanówka w paski. Pomyślałam, że zaraz zacznie płakać, ale on założył ją na nogę, na to klapek, żeby nie poniszczyć prezentu, i z radością poszedł w swoją stronę – mówi Emilia Michałowska.


Wielkie plany i... wieszanie zasłonek


– To, czego nauczyłam się najbardziej podczas przygotowań do wyjazdu na misje, to pokora – opowiada Emilia. – Zazwyczaj robiłam to, co chciałam albo wręcz na przekór. W Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, gdzie przez rok przygotowywałam się do wyjazdu, przekonałam się, że na misjach nie można robić tego, co uważa się za słuszne, ale to, co w danej chwili jest potrzebne. To było dla mnie wielkie odkrycie – wspomina.


Takich odkryć było więcej. Emilia w wieku niespełna 25 lat wyjechała do Zambii, gdzie przez około 2 miesiące pomagała w prowadzeniu sierocińca dla 50 dziewcząt w wieku 3–21 lat. Odwiedziła też wiele innych miejsc. Wszędzie, gdzie trafiała, starała się przede wszystkim dać siebie.


– Kiedy wyjeżdżałam z Polski, byłam pewna, że dokonam wielkich rzeczy. Na miejscu okazało się, że jestem potrzebna do bardzo błahych spraw. Siostry, które prowadziły sierociniec, miały też pod swoją opieką szkołę, w której uczyło się 800 uczniów, a ich samych było 6, więc ciągle brakowało tam rąk do pracy. Ja byłam im potrzebna do zawieszania zasłonek, wycinania numerków na loterię i tym podobnych drobiazgów. Na początku myślałam: „Co ja tutaj robię?!”, ale wystarczyło, że spędziłam kilka chwil z dziećmi, poganiałam je po podwórku, wymyśliłyśmy wspólnie polskie odpowiedniki ich imion i wiedziałam, że jestem na odpowiednim miejscu – dodaje.


Placówka, do której trafiła, była bardzo prężna, bezpieczna i dobrze wyposażona, jak na tamte warunki. Odwiedzając inne, znacznie uboższe miejsca, młoda misjonarka nie mogła oprzeć się wrażeniu, że im więcej pieniędzy, tym mniej miłości i czasu dla bliźniego. – Mój obraz misji bardzo się zmienił, gdy zobaczyłam, że dzieci z Afryki mogą być zepsute wyciąganiem ręki po wszystko i tym ciągłym „give me!”. Dlatego też postanowiłam, że skoro mam niecałe 2 miesiące, dam z siebie wszystko tam, gdzie najbardziej mnie potrzebują – mówi.


Chleb i cukier
na wagę złota


– Przemyślenia z pobytu na misjach? Zdecydowanie ogromna niesprawiedliwość. Podczas gdy my w Europie mamy wszystko i posiadamy znacznie więcej, niż nam potrzeba, ludzie w innych zakątkach ziemi jedzą jeden posiłek dziennie, nie mają co pić i gdzie spać. Ale, co ciekawe, zastanawiam się, kto jest uboższy – my czy oni? Gdy patrzyłam na ich radość z każdego dnia życia, z najmniejszych drobiazgów, gdy doświadczałam ich wdzięczności, myślałam o tym, że ci ludzie, żyjąc w tak surowej i trudnej rzeczywistości, są szczęśliwsi od nas, bo cieszą się życiem danym przez Boga – tłumaczy Emilia.


Przed wyjazdem postanowiła spakować swoje rzeczy w bagaż podręczny, a 2 wielkie walizki oddać potrzebującym. – Kupiłam mnóstwo przyborów plastycznych, wykupiłam całą aspirynę z apteki, jakieś ubrania i zawiozłam do Afryki. Na miejscu poznałam Charliego, człowieka, który codziennie zbierał bezdomnych chłopców z ulicy, zawoził ich do domu i spędzał z nimi czas. Widziałam, w jak trudnych warunkach żyją, dlatego w Afryce zrobiłam największe zakupy w życiu i oddałam im. Z tym miejscem wiąże się też historia, która pokazała mi, jak bardzo można być wdzięcznym za drobiazgi. Gdy rozdałam już wszystko, dla ostatniego chłopca została jedynie jedna podkolanówka w paski. Pomyślałam, że zaraz zacznie płakać, ale on założył ją na nogę, na to założył klapek, żeby nie poniszczyć prezentu, i z radością poszedł w swoją stronę. Ogromnie wzruszył mnie też mężczyzna, któremu przynieśliśmy kilogram cukru i chleb. Gdy je zobaczył, zaczął płakać i powiedział, że od 1,5 roku nie jadł chleba. Wiele razy, gdy coś dawałam, słyszałam słowa, że to pierwszy prezent w życiu obdarowanego. A jednocześnie byli tacy radośni, pełni życia i wdzięczności! – opowiada.


Emilia większość przywiezionych pieniędzy oddała siostrom misjonarkom od św. Teresy z Kalkuty, prowadzącym szpital dla dzieci chorych na HIV. – One swojej działalności nie ogłaszają w internecie, więc żyją pełnią zaufania do Boga – tłumaczy.
Po powrocie z Zambii młoda misjonarka była przekonana, że za rok tam wróci. I rzeczywiście, przez kilka miesięcy dalej uczestniczyła w przygotowaniach do wyjazdu. Jednak w okolicach Bożego Narodzenia spotkania u salezjanów zaczęły jej się pokrywać ze wspólnotą, którą prowadziła w Żyrardowie.


– Wiedziałam, że muszę coś wybrać. To było dla mnie bardzo trudne, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że misjonarzem można być na każdej półkuli i że dzieci z mojej wspólnoty też mnie potrzebują. Dziś nie wiem, czy jeszcze wrócę na misje, ale jestem przekonana, że posłał mnie tam Bóg. Bo to nie ja dokonałam cudów w Afryce, ale On dokonał zmian w moim sercu. Od wyzwolenia się z przywiązania do rzeczy materialnych do chęci dawania siebie nawet wtedy, gdy wiem, że zostanę zraniona i odrzucona. Nauczyłam się też zaufania Bogu, bo przez 2 miesiące robiłam to, czego nigdy nikt mnie nie nauczył. Dlatego też zachęcam każdego, kto czuje choćby odrobinę chęci na wyjazd na misje, by spełnił to marzenie i pozwolił Bogu się prowadzić.•

Pierwsza strona Poprzednia strona strona 2 z 2 Następna strona Ostatnia strona
oceń artykuł Pobieranie..