Bóg w bagażu podręcznym

Monika Augustyniak


publikacja 15.01.2015 11:00

– Gdy rozdałam już wszystko,
dla ostatniego chłopca została tylko jedna podkolanówka w paski. Pomyślałam, że zaraz zacznie płakać, ale on założył ją na nogę, na to klapek, żeby nie poniszczyć prezentu, i z radością poszedł w swoją stronę – mówi Emilia Michałowska.


Emilia Michałowska przekonała się, że gra w piłkę i bieganie po dziedzińcu może być wielkim darem miłości dla dzieci z misji Emilia Michałowska przekonała się, że gra w piłkę i bieganie po dziedzińcu może być wielkim darem miłości dla dzieci z misji
Archiwum Emilii Michałowskiej

Na co dzień mało kto o nich pamięta. Że nie mają wody do picia, brakuje im jedzenia, ich domy to zwykłe lepianki, a wojna uniemożliwia im normalne życie. Raz do roku Kościół przez tydzień modli się za misje i misjonarzy, a w styczniu kolędnicy misyjni zbierają datki na najbardziej potrzebujących. I choć może się wydawać, że to kropla w morzu potrzeb, ci, którzy spędzili kilka miesięcy na misjach, zapewniają, że czasem liczy się choćby ludzki odruch, uśmiech, wysłana kartka, podarowany czas. I że pobyt na misjach nie zawsze wpływa na znaczną poprawę bytu ludzi objętych pomocą, ale zmienia serca tych, którzy przyjechali dać siebie innym.


Nie tylko dla zakonnic


Nie pamięta, kiedy zaczęła marzyć o misjach. – Musiało to być w bardzo wczesnym dzieciństwie. Kiedy byłam w zerówce, zaczytywałam się w „Małym Apostole”, czasopiśmie misyjnym wydawanym przez ojców pallotynów, który prenumerowała mi babcia – wspomina 26-letnia Emilia. – Czytałam artykuły o Afryce i serce mi waliło. Myślałam sobie: „Może kiedyś tam pojadę i choć trochę im pomogę” – śmieje się.


Z czasem dziecięce marzenia wyparła myśl o tym, że na misje jeżdżą tylko zakonnicy i zakonnice. – Zaczęłam kojarzyć misje z habitami, więc zupełnie porzuciłam tę myśl. Ale wtedy też przyszedł czas na poznawanie Boga – opowiada.
W II klasie szkoły podstawowej trafiła do Oazy Dzieci Bożych. Po jakimś czasie została animatorem i zaczęła pomagać innym zbliżać się do Boga. Dziś opowiada, że choć od dzieciństwa było w niej wiele pobożności, prawdziwa relacja z Jezusem przyszła dopiero w wieku 19, może 20 lat.


– Wtedy Bóg stał się dla mnie konkretną Osobą, która odpowiada na moje pytania i jest obecna w codzienności, a nie tylko na spotkaniach wspólnoty i w Kościele. To właśnie w tym czasie ponownie zaczęłam myśleć o wyjeździe na misje. Gdy zamieszkałam na studiach w Warszawie, zobaczyłam kawałek świata (śmiech) i okazało się, że misjonarzami mogą zostać również świeccy – opowiada Emilia.


Studiując i pracując, wciąż nie miała pewności, co począć ze swoim życiem. – Aż pewnego dnia dotarło do mnie, że zarówno małżeństwo, droga zakonna, jak i życie na misjach stoją przede mną otworem. To wniosło spory popłoch w mój dom rodzinny, ale też ogromną wolność w moje serce – śmieje się młoda misjonarka.
Zaczęła swoją formację w ośrodku misyjnym, gdzie – oprócz zdobywania wiedzy na temat krajów misyjnych – budowała głęboką relację z Bogiem. Całonocne czuwania przed Najświętszym Sakramentem, głębokie spowiedzi i rozmowy z kapłanami sprawiły, że po roku nie miała wątpliwości, że to Bóg powołuje ją do wyjazdu i pomocy innym. Tak jak chciała od dzieciństwa, trafiła do Afryki.


– Dziś, gdy wspominam czas wyjazdu, nie mam wątpliwości, że Bóg prowadził mnie wtedy za rękę. Do tego momentu nigdy nie byłam na lotnisku, a tymczasem zupełnie sama musiałam dolecieć na inny kontynent. Na co dzień jestem niezwykle rozemocjonowana, a wtedy Bóg dał mi ogromny spokój, odwagę i siłę do tego, bym zrobiła wszystko, co dla mnie zaplanował – mówi.


Wielkie plany i... wieszanie zasłonek


– To, czego nauczyłam się najbardziej podczas przygotowań do wyjazdu na misje, to pokora – opowiada Emilia. – Zazwyczaj robiłam to, co chciałam albo wręcz na przekór. W Salezjańskim Ośrodku Misyjnym, gdzie przez rok przygotowywałam się do wyjazdu, przekonałam się, że na misjach nie można robić tego, co uważa się za słuszne, ale to, co w danej chwili jest potrzebne. To było dla mnie wielkie odkrycie – wspomina.


Takich odkryć było więcej. Emilia w wieku niespełna 25 lat wyjechała do Zambii, gdzie przez około 2 miesiące pomagała w prowadzeniu sierocińca dla 50 dziewcząt w wieku 3–21 lat. Odwiedziła też wiele innych miejsc. Wszędzie, gdzie trafiała, starała się przede wszystkim dać siebie.


– Kiedy wyjeżdżałam z Polski, byłam pewna, że dokonam wielkich rzeczy. Na miejscu okazało się, że jestem potrzebna do bardzo błahych spraw. Siostry, które prowadziły sierociniec, miały też pod swoją opieką szkołę, w której uczyło się 800 uczniów, a ich samych było 6, więc ciągle brakowało tam rąk do pracy. Ja byłam im potrzebna do zawieszania zasłonek, wycinania numerków na loterię i tym podobnych drobiazgów. Na początku myślałam: „Co ja tutaj robię?!”, ale wystarczyło, że spędziłam kilka chwil z dziećmi, poganiałam je po podwórku, wymyśliłyśmy wspólnie polskie odpowiedniki ich imion i wiedziałam, że jestem na odpowiednim miejscu – dodaje.


Placówka, do której trafiła, była bardzo prężna, bezpieczna i dobrze wyposażona, jak na tamte warunki. Odwiedzając inne, znacznie uboższe miejsca, młoda misjonarka nie mogła oprzeć się wrażeniu, że im więcej pieniędzy, tym mniej miłości i czasu dla bliźniego. – Mój obraz misji bardzo się zmienił, gdy zobaczyłam, że dzieci z Afryki mogą być zepsute wyciąganiem ręki po wszystko i tym ciągłym „give me!”. Dlatego też postanowiłam, że skoro mam niecałe 2 miesiące, dam z siebie wszystko tam, gdzie najbardziej mnie potrzebują – mówi.


Chleb i cukier
na wagę złota


– Przemyślenia z pobytu na misjach? Zdecydowanie ogromna niesprawiedliwość. Podczas gdy my w Europie mamy wszystko i posiadamy znacznie więcej, niż nam potrzeba, ludzie w innych zakątkach ziemi jedzą jeden posiłek dziennie, nie mają co pić i gdzie spać. Ale, co ciekawe, zastanawiam się, kto jest uboższy – my czy oni? Gdy patrzyłam na ich radość z każdego dnia życia, z najmniejszych drobiazgów, gdy doświadczałam ich wdzięczności, myślałam o tym, że ci ludzie, żyjąc w tak surowej i trudnej rzeczywistości, są szczęśliwsi od nas, bo cieszą się życiem danym przez Boga – tłumaczy Emilia.


Przed wyjazdem postanowiła spakować swoje rzeczy w bagaż podręczny, a 2 wielkie walizki oddać potrzebującym. – Kupiłam mnóstwo przyborów plastycznych, wykupiłam całą aspirynę z apteki, jakieś ubrania i zawiozłam do Afryki. Na miejscu poznałam Charliego, człowieka, który codziennie zbierał bezdomnych chłopców z ulicy, zawoził ich do domu i spędzał z nimi czas. Widziałam, w jak trudnych warunkach żyją, dlatego w Afryce zrobiłam największe zakupy w życiu i oddałam im. Z tym miejscem wiąże się też historia, która pokazała mi, jak bardzo można być wdzięcznym za drobiazgi. Gdy rozdałam już wszystko, dla ostatniego chłopca została jedynie jedna podkolanówka w paski. Pomyślałam, że zaraz zacznie płakać, ale on założył ją na nogę, na to założył klapek, żeby nie poniszczyć prezentu, i z radością poszedł w swoją stronę. Ogromnie wzruszył mnie też mężczyzna, któremu przynieśliśmy kilogram cukru i chleb. Gdy je zobaczył, zaczął płakać i powiedział, że od 1,5 roku nie jadł chleba. Wiele razy, gdy coś dawałam, słyszałam słowa, że to pierwszy prezent w życiu obdarowanego. A jednocześnie byli tacy radośni, pełni życia i wdzięczności! – opowiada.


Emilia większość przywiezionych pieniędzy oddała siostrom misjonarkom od św. Teresy z Kalkuty, prowadzącym szpital dla dzieci chorych na HIV. – One swojej działalności nie ogłaszają w internecie, więc żyją pełnią zaufania do Boga – tłumaczy.
Po powrocie z Zambii młoda misjonarka była przekonana, że za rok tam wróci. I rzeczywiście, przez kilka miesięcy dalej uczestniczyła w przygotowaniach do wyjazdu. Jednak w okolicach Bożego Narodzenia spotkania u salezjanów zaczęły jej się pokrywać ze wspólnotą, którą prowadziła w Żyrardowie.


– Wiedziałam, że muszę coś wybrać. To było dla mnie bardzo trudne, ale w pewnym momencie zorientowałam się, że misjonarzem można być na każdej półkuli i że dzieci z mojej wspólnoty też mnie potrzebują. Dziś nie wiem, czy jeszcze wrócę na misje, ale jestem przekonana, że posłał mnie tam Bóg. Bo to nie ja dokonałam cudów w Afryce, ale On dokonał zmian w moim sercu. Od wyzwolenia się z przywiązania do rzeczy materialnych do chęci dawania siebie nawet wtedy, gdy wiem, że zostanę zraniona i odrzucona. Nauczyłam się też zaufania Bogu, bo przez 2 miesiące robiłam to, czego nigdy nikt mnie nie nauczył. Dlatego też zachęcam każdego, kto czuje choćby odrobinę chęci na wyjazd na misje, by spełnił to marzenie i pozwolił Bogu się prowadzić.•

TAGI: