Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.
Jedziemy do gorącej, piaszczystej Zambii. Myślami przenieś się 13 tys. kilometrów od domu. Stań boso, nie myty od kilku dni. Załóż podarte, za małe co najmniej o 4 rozmiary ubrania. Poczuj muchy i inne robactwa chodzące po tobie. Palcem narysuj na swoich nogach rany nie gojące się od kilku tygodni. Poczuj ich zapach. Coś na skalę zapomnianego udka z kurczaka leżącego od 2 tygodni na studenckim parapecie. Przestrasz się ryzykiem złapania malarii, HIV. Wijącego robaczka, który chętnie pod Twoją skórą zostawi jajeczka, do czasu wyklucia się kolejnych przedstawicieli gatunku.
A może ciut wyższy level? Stajesz się ojcem lub matką 8-letniego murzyniątka. Chwytasz nogę z rozpadającego się stołu i bijesz je, bo przyszło i powiedziało, że jest głodne. Mówi, że chce się przytulić, a ty wyganiasz je na żebranie. Dowiadujesz się, że przeszkadzało na lekcji. Niezwłocznie doprowadzasz dziecko do kilkudniowego zamknięcia się w sobie. Zrobiłeś sobie z niego dywan do trzepania. Jak pupa puchnie krzywo - poprawiasz.
Gdzie ono pójdzie? Kto przytuli i wysłucha niekończącego się koszmaru? Pochucha na obitą rączkę?
Cel to salezjańskie oratorium, które pęka w szwach od łobuziaków. Prężnie działa dzięki obecności tutejszych dojrzałych animatorów, którzy często sami się tu wychowali. Chcą burzyć niepoprawne schematy. Przecież rodzice nie byli godnym autorytetem. Ktoś musi ich zastąpić.
Jesteśmy też my - wolontariuszki. Co rok ktoś inny. Zadanie to samo. Dzięki licznym darczyńcom z Polski mamy nadzieję na polepszenie warunków do nauki tutejszych maluchów. Mamy nadzieję na zbudowanie każdego innego dzieciństwa, tylko nie tego, które mają obecnie. Dla jednych to miejsce, w którym poczują co to miłość, przyjaźń, troska. Dla innych coś na miarę domu i rodziny. Tu mogą się też napić czystej wody. Teraz rozumiemy krany z wodą rysowane przez dzieci.
Czasami nie rozumiem pewnych rzeczy i zastanawiam się, po co tu jestem. Wtedy ogarnia mnie bezradność. Jak się okazuje - tylko na chwilę. Biegnące w moją stronę uśmiechnięte dziecko z wykrzyczanym Mulisiani (jak się masz) potrafi zburzyć to w sekundę. Doprawi to wszystko mocnym przytulasem. Wraca sens. Jak piłeczka w psim pysku rzucona podczas zabawy. Po twarzy spływają łzy ciężkie do opisania.
Adopcja na odległość i nasza obecność to jedyna nadzieja. Dziś na pewno wiem jedno - ktoś musi nas kiedyś zastąpić.
W naszej szkole i przedszkolu są rożne dzieci. Śmietanka towarzyska z miasta przeplatana oratorium. Jednak Święty Janek Bosko wiernie opiekuje się każdym. Wszystkie Czekoladki mają jednakowe mundurki. Adopcja na odległość umożliwia edukację tym najbardziej biednym i potrzebującym. Polska solidnie macza w tym swoje rączki. Wisząca flaga Polski na mojej afrykańskiej ścianie ożywia się razem ze mną.
Najpiękniejsze jest w tym wszystkim chodzące na jednej nodze dziecko o imieniu Mathias. To 9-letni chłopiec, którego jakiś czas temu spotkało nieszczęście. Podczas pracy z rodzicami w buszu ugryzł go wąż. Zakażenie wdało się tak bardzo, że konieczna była amputacja. Moja pierwsza myśl - tragedia. Druga - dyskretna rozmowa.
Kiedy pytam Mathiasa co słychać, energicznie z uśmiechem odpowiada "błino!"(dobrze). 100cm nietuzinkowości. Poznajemy się pod szkolną ubikacją. Cztery stojące 3-metrowe prostokąty z czerwonej cegły, które ozdabia wysokie drzewo mango. Średniowieczna wersja niebieskiego toi toia spod Pałacu Kultury w Warszawie. Przyjazna rozmowa nauczycielki z uczniem. Mathias podkreśla, że jest szczęśliwy. Okazuje wdzięczność za wsparcie ze strony adopcji. Roześmiany biega po szkolnym terenie o jednej kuli.
Przychodzi czas oratorium. Siadam na kamieniu po turecku i przyglądam się, jak gra w piłkę. Nie potrzebuje korków, ochraniaczy. Kica z jedną, drewniana kulą, jak zając na łące. Wcale nie jest gorszy. Kiedy upada - śmieje się i wstaje grać dalej. Przecież w akcji pod bramką przeciwnika nie może go zabraknąć. Siedzę dalej na kamieniu, jak na wiernego kibica przystało. Nie mogę się napatrzeć na prawdziwą, chodzącą na jednej nodze radość.
Zamykam oczy i myślę, co we mnie potrafiło wywołać taką prawdziwą, bezgraniczną radość, zanim przyjechałam do Mansy.
Beata Ryszkowska; Zambia, Mansa
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.