Listy z misji

www.misje.salezjanie.pl/ |

publikacja 27.10.2012 04:05

Piszą salezjańscy wolontariusze misyjni. Adam, Ania, Beata, Kasia, Monika, Agata, Bartek, Ilona, Krzysiek i Tomek.

Listy z misji

Tańczący Biskup

Czy wyobrażasz sobie roztańczony Kościół? Jeśli nie to zamknij oczy. Zapraszam Cię na wyprawę.

Procesja na wejście. Na początku dziewczynki sypiące kwiatki, następnie kolejne w białych sukienkach i diademach na głowach przedstawiają swój układ taneczny. Na koniec, przed asystą liturgiczną widzimy jeszcze tańczące kobiety i mężczyzn grających na bębnach.

Chór uświetnia uroczystość i śpiewem i tańcem. Ludzie w kościele nie siedzą sztywno w ławkach, ale poruszają się w rytm muzyki. Nawet czarnoskóry Biskup Clement Mulenga włącza się w to taneczne uwielbienie. Tu nie ma miejsca na sztywniactwo. Włączam się więc i ja w ten rodzaj modlitwy i już za chwilę stoję między chórem, wprowadzona przez jednego z mężczyzn.

Msza 4,5 godziny i nikt nie narzeka, że za długo. Dziś w parafii mamy Bierzmowanie. 160 młodych ludzi w czerwonych bluzkach (kolor Ducha Świętego) podchodzi do ołtarza, by przyjąć sakrament dojrzałości chrześcijańskiej. Najmłodsi mają ok. 12 lat, najstarsi to matki, które podchodzą z dzieckiem na plecach, zawiniętym w chitengę.

Tu nie ma podziału na wiek. Sakrament Bierzmowania przyjmuje ten, kto jest na to gotowy. Najpierw modlitwa z nałożeniem rąk. Potem już część właściwa: namaszczenie krzyżmem.

Przychodzi czas na procesję z darami. Przez chwilę czuję się trochę jak na targu, trochę jak na farmie. Ludzie niosą: mąkę, olej, skrzynki coca-coli ale również 4 kozy, kilka kur i koguta. Kozy beczą przerażone, kury gdaczą, a ludzie śpiewają przy wtórze etnicznych okrzyków. Wszystko to nadaje lokalny, tutejszy klimat.

Po skończonej Mszy czas na obiad. Nie jest to oficjalny posiłek, na który idą tylko księża. Na obiedzie z Biskupem są również przedstawiciele wspólnoty parafialnej. W tle gra muzyka, a siostry zakonne tańczą krojąc ciasto z napisem „witamy Biskupa”.

Podoba mi się ten afrykański sposób świętowania.


Anna Gordzijewska, Zambia, Kabwe, 21 października 2012

Świeci z piekła rodem

Wszystko badajcie, a co szlachetne – zachowujcie! Unikajcie wszystkiego, co ma choćby pozór zła.” (1 Tes 5,21-22)

Ogród

8:30 Czas otworzyć furtkę. Przechodzę przez nasz ogród z uwagą, by nie stanąć na żadnego węża. Jest ich tutaj pełno. Wiją się między krzakami i drzewkami a czasami wylegują się na betonie. Długość każdego z nich to około 100m. Jest to układ krwionośny naszego ogrodu. Bez nich nie byłoby tu zieleni. Pomimo swoich rozmiarów, węże nie mogą czuć się bezpiecznie. Istnieje wiele drapieżników, które tylko czekają na odpowiedni moment. Grabie, kilku tonowy dżip i człowiek to najgorsze bestie. W całym ogrodzie ciężko znaleźć chociaż jednego zdrowego węża. Będę się musiał nimi zająć, ale to kiedy indziej. Teraz idę wpuścić dzieciaki.

Przy furcie, jak każdego poranka, czeka na mnie koło 10 dzieciaków. Wszystkie siedzą przy głównym wejściu i oczekują otwarcia, jakby chciały uciec z więzienia. Tym więzieniem jest ich podwórko. Podwórko, na którym jest tylko piach i ich domy. Gdzie chcą uciec? Do Bosconii. Tutaj odnajdują zieleń.

Poranna rozgrzewka

Pelota de voley! Słyszę to słowo każdego dnia. Dzieciaki chcą piłkę. Ja, Tania, jej brat Jon i Romario zaczynamy grę. Kurz wzlatuje do góry i wdziera się w każdą szczelinę mojej twarzy, jakby chciał się schronić przed palącym słońcem. Ja też szukam ucieczki. Przesuwam się jakieś 5 metrów, by zahaczyć o cień. Reszta jak posłuszne owieczki idzie za mną. Dziurawa piłka, która z każdą minutą coraz bardziej wtapia się w ręce, zaczyna doskwierać Tani. Znalazło się rozwiązanie. Sięgająca mi do brzucha Indianka prosi mnie o pomoc. Chce bym wziął od niej bransoletkę, która przy każdym odbiciu piłki daje o sobie znać. Jak to ja, kobiecie nie mogłem odmówić. W mgnieniu oka bransoletka zagościła na mojej lewej ręce a uśmiech na pyzatej buzi Tani. Mojej uwadze nie uszło to co jest na bransoletce. Był to album rodzinny. Jaka ładna bransoletka! – pochwaliłem Tanie. Na jednym zdjęciu Jezus, który wyciąga do mnie ręce, jakby chciał bym go przygarnął. Kolejne to Jezus na rękach swojej Mamy. Nie mogło zabraknąć też portretu samej Maryi. Każdy z rodziny miał swoje zdjęcie. Nawet Józef.

Wyszło sidło z worka

Jon odbił piłkę dość wysoko. Jest starszy od swojej siostry i smuklejszy. Ma jakieś 12 lat. Moje nogi się ugięły jak do przysiadu. Ręce wyprostowane a czoło zadarte do góry. Oczy ledwo otwarte by bronić się przed słońcem i kurzem. Piłka opada idealnie na moją nową bransoletkę. Zabolało mnie to więc spojrzałem na nadgarstek by ocenić stan swojej ręki. Nie spodziewałem się tego co za chwilę zobaczyłem. Nie spodziewałem się tak wielkich szkód. Ujrzałem przekręconą bransoletkę. Co było po drugiej stronie? Krewni Świętej Rodziny? Nic bardziej mylnego. Osłupiałem. Dzieciaki zaczęły się zastanawiać co się stało. Zaniepokoiły się lekko. No creo…no creo…(nie wierzę…nie wierzę…) – powtarzałem cały czas z lekkim uśmiechem dziecka, które dało się oszukać. Co takiego było po drugiej stronie?

Moim oczom ukazał się krzyż. Nie był to Krzyż Jezusa. Był to krzyż Nerona. Symbol ten jest utożsamiany z odwróconym krzyżem, który wyraża upadek chrześcijaństwa. Do niego nawiązywało hitlerowskie SS. W latach 60. na stałe związał się z ruchem hippisowskim, rewolucyjnie proklamującym bunt młodych przeciwko światu dorosłych i jego instytucjom, w tym Kościołowi Katolickiemu. Krzyż Nerona jest także pogańskim znakiem czarnej magii oraz propagowanym emblematem pacyfistów. W satanizmie funkcjonuje jako jeden ze znaków używanych podczas odprawiania czarnych mszy. Ale jak to powiedzieć w Castellano?

Mój pierwszy owoc Bosconii

Piłka upadła na ziemię. Co się stało? – zapytał Romario. Wiecie co to jest? – zapytałem, nie oczekując twierdzącej odpowiedzi. Romario jednak wiedział. Pacyfka. Jednak mało kto wie czym tak naprawdę jest pacyfka. W mojej głowie zaczął się proces szukania. Uniosłem głowę do góry i zmrużyłem oczy przeglądając wszystkie szafki w mojej głowie w poszukiwaniu wyrazów w Castellano. To są bardzo złe i niebezpieczne znaki, demoniczne – udało mi się sklepać coś konkretnego. Dzieciakom to wystarczyło. Romario jak na najstarszego przystało od razu wpadł na pomysł co z tym zrobić. Ma już 14 lat więc jako młody mężczyzna bierze sprawy w swoje ręce. Odkleimy te znaki z tyłu a Świętych zostawimy w spokoju – zaproponował. Pomysł ciekawy, ale jak im wytłumaczyć, że to nie wystarczy? Głowa do góry, zmrużone oczy i znowu poszukiwania w mojej głowie. Tym razem jest ciężej. Nie zdążyłem posprzątać po poprzednich poszukiwaniach. Udało mi się wyksztusić parę słów. Gdy Ojciec Piotr… błogosławić… woda… to bransoletka tak samo jest, ale demonicznie… – wyksztusiłem z trudem, tym razem mało poprawne zdanie. Na szczęście wszyscy zrozumieli.

Co z nią zrobimy? – zapytałem spoglądając dyskretnie na śmietnik. Wyrzucimy ją? – dodałem, nie dając im czasu na zastanawianie się. Romario znowu zaskoczył mnie swoją błyskotliwością. Jeśli ją wyrzucisz to jakieś dziecko ją znajdzie – powiedział z powagą jakby wiedział, że to nie żarty. Tania, przygląda się nam, przysłuchuje i widać, że powoli żegna ze swoją „biżuterią”. Widząc to wpadłem na pomysł. Podaruję Ci moja bransoletkę co Ty na to? – zapytałem z delikatnym uśmiechem. Tania zaczęła szukać czegoś w swoim różowym plecaku. Znalazła. Wyciągnęła małe nożyczki i bez wahania zniszczyła swoją bransoletkę. Wyrzuciła śmieci do kosza i pokazała mi wszystkie swoje zęby na znak, że jest zadowolona. Byłem jeszcze bardziej zaskoczony niż wtedy, gdy odkryłem co jest na bransoletce. Cieszę się, że pracuję z tak mądrymi dzieciakami.

Adam Kucewicz, Peru, Piura; 25 września 2012

Rok Wiary

Zabij albo daj się zabić. Krótka definicja miejsca, w którym się znajdujemy. Przed nami wyrosła ogromna ściana z tysiącem okien. Dzieło wielkich architektów starożytności. Stoję gdzieś w tym tłumie, który próbuje wcisnąć się do środka by nasycić swój wzrok krwią gladiatorów. Z prawej kobieta owinięta w biały materiał przypominający raczej szmatę do podłogi niż suknię. Z lewej mężczyzna w obdartej koszuli. Jego broda i niepoukładane włosy zasłaniają mu już prawie całą twarz. Na dodatek cuchnie. Mieszanka cebuli, czosnku, zdechłej ryby i rozkładającej się padliny. Zapachy nie pobudzają mojego apetytu. Mimo to kolejka do pana w budce z grillowanym mięsem wydaje się nie mieć końca.

Około 50 tysięcy stóp obrało jeden kierunek. Maszerują, delikatnie stąpają, ciągną się ociężale a niektóre podskakują. Słychać dźwięk rogu. To znak że zaraz się zacznie. Colosseum jest już prawie pełne. Dla mnie też znalazło się miejsce. Dzisiaj nie będzie gladiatorów, ale za to krwi nie zabraknie. Krew, która zostanie przelana należy do Wiary. Wiara została skazana na śmierć. Zarzuty? Niedopełnienie obowiązków, kłamstwa i oszustwa. Wyłudzenia i naciąganie obywateli. Składanie obietnic bez jakiegokolwiek pokrycia w rzeczywistości. To ciężkie zarzuty. Wiara nie ma szans na ułaskawienie.

Skazany

Dwunastotonowa brama podnosi się dzięki napędzie 12 rąk gladiatorów. Dwóch strażników z 3 metrowymi włóczniami wyłania się z ciemności. Wyprowadzają małą dziewczynkę. Sięga mi co najwyżej do pasa. Jej jasna i czysta cera pokryta zlepkiem łez i piachu nikogo nie wzrusza. Czarne indiańskie włosy i duże czarne oczy, w których widać odbicie strażników, to jej jedyna obrona. Niestety nikt nie widzi tego piękna. Wszyscy czekają na krew. Otwierają drugą bramę. To tam czekają kaci, którzy mają wykonać wyrok. Zaczynam słyszeć marsz. Jakby legion. Czuje drgania na moich stopach. Tłum ucichł poruszony tą chwilą. Z ciemnego więzienia wyłaniają się liczby. Ułamki, algorytmy, wzory. Tysiące cyfr wylewa się z czarnej dziura jak mrówki podczas ataku. Zaczynają się formować i łączyć. Powstaje matematyka, logika, technologia, fizyka i medycyna. One też zaczynają się łączyć tworząc bestię, która ma zniszczyć Wiarę. Skończone. Kilku metrowy olbrzym już stoi naprzeciwko Wiary i czeka by ruszyć na nią z całą wściekłością. To będzie walka Dawida z Goliatem. Mała dziewczynka nie ma najmniejszych szans. Na olbrzymie ukazały się imiona. Ma on wiele imion i wiele z nich już słyszałem. Nauka, Mądrość, Zdrowy Rozsądek i Rzeczywistość to tylko niektóre z nich.

Mama

Nogi przypominające kolumny największych pałaców uginają się gotowe by ruszyć na Wiarę. Dłonie się zacisnęły tworząc kilkutonowe młoty, zdolne skruszyć najtwardszą skałę. Pierwszy krok zatrząsnął całym Colosseum. Zaczęła się szarża. Biedna dziewczynka nawet nie próbuje uciekać. Zdaje się, że pogodziła się ze swoim losem. Tłum wiwatuje. Tak długo czeka na krew. W końcu zaspokoi swoje pragnienie. Stadion zaczyna coraz mocniej drżeć. Każdy krok olbrzyma przybliża nieuchronny koniec małej dziewczynki. Jest już wystarczająco blisko. Rozwścieczony rzuca się na Wiarę przysłaniając jej swoimi dłońmi ostatnie promienie słońca. W tym samym momencie wielki olbrzym, zdolny skruszyć każdą skałę, a na swoich nogach podtrzymać cały świat, zamienił się w garstkę kurzu. Mała dziewczynka jeszcze raz powtórzyła cichym i zasmuconym głosem. Jestem Twoją Matką.

„Wiara zaś jest poręką tych dóbr, których się spodziewamy, dowodem tych rzeczywistości, których nie widzimy. Dzięki niej to przodkowie otrzymali świadectwo” (Hbr 11,1-2).

Adam Kucewicz; Peru, Piura, 11 października 2012

Reanimacja szczęścia

Jedziemy do gorącej, piaszczystej Zambii. Myślami przenieś się 13 tys. kilometrów od domu. Stań boso, nie myty od kilku dni. Załóż podarte, za małe co najmniej o 4 rozmiary ubrania. Poczuj muchy i inne robactwa chodzące po tobie. Palcem narysuj na swoich nogach rany nie gojące się od kilku tygodni. Poczuj ich zapach. Coś na skalę zapomnianego udka z kurczaka leżącego od 2 tygodni na studenckim parapecie. Przestrasz się ryzykiem złapania malarii, HIV. Wijącego robaczka, który chętnie pod Twoją skórą zostawi jajeczka, do czasu wyklucia się kolejnych przedstawicieli gatunku.

A może ciut wyższy level? Stajesz się ojcem lub matką 8-letniego murzyniątka. Chwytasz nogę z rozpadającego się stołu i bijesz je, bo przyszło i powiedziało, że jest głodne. Mówi, że chce się przytulić, a ty wyganiasz je na żebranie. Dowiadujesz się, że przeszkadzało na lekcji. Niezwłocznie doprowadzasz dziecko do kilkudniowego zamknięcia się w sobie. Zrobiłeś sobie z niego dywan do trzepania. Jak pupa puchnie krzywo - poprawiasz.

Gdzie ono pójdzie? Kto przytuli i wysłucha niekończącego się koszmaru? Pochucha na obitą rączkę?

Cel to salezjańskie oratorium, które pęka w szwach od łobuziaków. Prężnie działa dzięki obecności tutejszych dojrzałych animatorów, którzy często sami się tu wychowali. Chcą burzyć niepoprawne schematy. Przecież rodzice nie byli godnym autorytetem. Ktoś musi ich zastąpić.

Jesteśmy też my - wolontariuszki. Co rok ktoś inny. Zadanie to samo. Dzięki licznym darczyńcom z Polski mamy nadzieję na polepszenie warunków do nauki tutejszych maluchów. Mamy nadzieję na zbudowanie każdego innego dzieciństwa, tylko nie tego, które mają obecnie. Dla jednych to miejsce, w którym poczują co to miłość, przyjaźń, troska. Dla innych coś na miarę domu i rodziny. Tu mogą się też napić czystej wody. Teraz rozumiemy krany z wodą rysowane przez dzieci.

Czasami nie rozumiem pewnych rzeczy i zastanawiam się, po co tu jestem. Wtedy ogarnia mnie bezradność. Jak się okazuje - tylko na chwilę. Biegnące w moją stronę uśmiechnięte dziecko z wykrzyczanym Mulisiani (jak się masz) potrafi zburzyć to w sekundę. Doprawi to wszystko mocnym przytulasem. Wraca sens. Jak piłeczka w psim pysku rzucona podczas zabawy. Po twarzy spływają łzy ciężkie do opisania.

Adopcja na odległość i nasza obecność to jedyna nadzieja. Dziś na pewno wiem jedno - ktoś musi nas kiedyś zastąpić.

W naszej szkole i przedszkolu są rożne dzieci. Śmietanka towarzyska z miasta przeplatana oratorium. Jednak Święty Janek Bosko wiernie opiekuje się każdym. Wszystkie Czekoladki mają jednakowe mundurki. Adopcja na odległość umożliwia edukację tym najbardziej biednym i potrzebującym. Polska solidnie macza w tym swoje rączki. Wisząca flaga Polski na mojej afrykańskiej ścianie ożywia się razem ze mną.

Najpiękniejsze jest w tym wszystkim chodzące na jednej nodze dziecko o imieniu Mathias. To 9-letni chłopiec, którego jakiś czas temu spotkało nieszczęście. Podczas pracy z rodzicami w buszu ugryzł go wąż. Zakażenie wdało się tak bardzo, że konieczna była amputacja. Moja pierwsza myśl - tragedia. Druga - dyskretna rozmowa.

Kiedy pytam Mathiasa co słychać, energicznie z uśmiechem odpowiada "błino!"(dobrze). 100cm nietuzinkowości. Poznajemy się pod szkolną ubikacją. Cztery stojące 3-metrowe prostokąty z czerwonej cegły, które ozdabia wysokie drzewo mango. Średniowieczna wersja niebieskiego toi toia spod Pałacu Kultury w Warszawie. Przyjazna rozmowa nauczycielki z uczniem. Mathias podkreśla, że jest szczęśliwy. Okazuje wdzięczność za wsparcie ze strony adopcji. Roześmiany biega po szkolnym terenie o jednej kuli.

Przychodzi czas oratorium. Siadam na kamieniu po turecku i przyglądam się, jak gra w piłkę. Nie potrzebuje korków, ochraniaczy. Kica z jedną, drewniana kulą, jak zając na łące. Wcale nie jest gorszy. Kiedy upada - śmieje się i wstaje grać dalej. Przecież w akcji pod bramką przeciwnika nie może go zabraknąć. Siedzę dalej na kamieniu, jak na wiernego kibica przystało. Nie mogę się napatrzeć na prawdziwą, chodzącą na jednej nodze radość.

Zamykam oczy i myślę, co we mnie potrafiło wywołać taką prawdziwą, bezgraniczną radość, zanim przyjechałam do Mansy.

Beata Ryszkowska; Zambia, Mansa

Krystyna z przeceny

XXI wiek. Plemię Bemba. Tutaj ludzie nie wiedzą, czym jest romantyczny wyjazd w góry, jak smakuje pyszna szarlotka z bitą śmietaną i co to jest kredyt „rodzina na swoim”. Model rodziny 2 + 1 to czysta abstrakcja. Dziecko z reguły przyjmuje nazwisko dziadków, ciotek, a czasami sławnych ludzi. Jak wyglądają początki wielkich miłości?

Level 1.

Dobrze zbudowany młodzieniec robi się na bóstwo. Nie zapomina przyodziać świątecznej koszuli, którą wyprał wcześniej w rzece. Na tzw. wkupne bierze ze sobą coś słodkiego. Ostatecznie może to być worek ziemniaków.

Level 2.

Ruchem jednostajnie przyspieszonym zmierza do rodziców swej wybranki. Reguluje oddech. Lekkie zapocenie i przestarzały Colgate na zębach mogłyby zaszkodzić dobrej prezencji. Oczywiście nie zapomina o czystych i niepodziurawionych skarpetkach. Przykurzony glanc na butach dodaje mu pewności siebie.

Level 3.

Kiedy Śmiałek dzielnie przebrnie pierwsze dwa stopnie, przechodzi wraz z przyszłymi teściami do cennika. Każda niewiasta ma ustaloną wartość rynkową. Stawki wahają się od 40.000 kwacha (30 zł) do kilku milionów.

Level 4.

Kobieta jest od rodzenia dzieci, sprzątania i gotowania. Mężczyzna - głowa rodziny - pracuje. Nieważne, że pracy nie ma i siedzi przed domem całymi dniami. W niektórych przypadkach oboje prowadzą interesy. Każdy w innej branży. Nie interesują się sobą nawzajem. Jak dwoje obcych ludzi. Mimo to nadal są małżeństwem.

Żyli długo i szczęśliwie? To chyba nie w tym odcinku.

Beata Ryszkowska; Zambia, Mansa; 19 października 2012

Wędrówka

Zły charakter nie istnieje. Trudny i zagubiony – z całą pewnością. Przemierzając, więc kręte korytarze bólu, złości i smutku docieram do wnętrza dziwnej, skomplikowanej budowli. Napotykam opór, drzwi są zamknięte. W mojej kieszeni kilkadziesiąt różnych kluczy, żaden nie pasuje. Próbuję jeszcze raz, może tym razem się uda. Wkładam w to wszystkie swoje siły, przecież nie mogę odejść z niczym. Nagle słyszę głos z drugiej strony. Otwarte. Ciepłe i przytulne wnętrze cieszy moje oko. Po chwili wszystko zmienia się nie do poznania, a silny wiatr wypycha mnie z powrotem na sam początek tej wędrówki. Ponownie pokonuje tą samą trasę. Te same zwątpienia, gorycze, przeszkody. Mimo wszystko nie chcę się poddać, znam już smak radości czekającej u mety. To tak jakby chwycić w dłonie słońce. Do tego z uśmiechem Juana, zniewalającym spojrzeniem Ronaldo i dołeczkami w policzkach Amilcara.

Ksiądz Bosko powiedział „najlepszą radą jest ze wszech miar czynić dobrze i nie oczekiwać nagrody od świata, ale od samego Boga ". Idę więc i nieustannie powtarzam te słowa. Przecież nie jestem sama – zwyciężę. A kiedy człowiek zamienia swoje JA na JEGO i JEJ nic więcej mu nie jest potrzebne.

Katarzyna Przybyłek; Peru, Calca; 13 października 2012

Światło w ciemności

Godzina 16:30, późne popołudnie, ostanie promienie gorącego słońca ogarniają suchą i spękaną ziemię. W Afryce zmrok zapada już o 18. Chawama, przedmieścia Lusaki, stolicy Zambii. Jedziemy furgonem. Ja, Wiola, Monika, siostra Aniela i 8 letnia śliczna Celine. Monika, moja imienniczka jest wolontariuszką u sióstr św. Rodziny. Uczy dzieci w szkole języka angielskiego i opiekuje się swoimi niepełnosprawnymi sąsiadami. Zaprosiła nas do siebie na weekend, abyśmy zobaczyły jej placówkę. siostra Aniela jest polką, jedną z sióstr św. Rodziny. Nazywamy ją siostra anioł, bo rzeczywiście nim jest choć skrzydeł nie widać.

Jedziemy główną ulicą Chawamy. Nędza ciśnie mi się do oczu. Jest wszędzie jak upalne suche powietrze, które przykleja się do miasta niczym druga skora. Wzdłuż brzegów ulicy kwitnie prymitywny handel. Warzywa, owoce, kury, kozy, ryby, ubrania w większości już zużyte, prowizoryczne budki służące za gabinety fryzjerskie, małe bary, gdzie sprzedaje się przede wszystkim alkohol. Minibusy pokryte grubą niebieską blachą brną przez główną drogę, warkocząc mozolnie pod swoim ciężarem. Są przepełnione do niemożliwości, z pasażerami czepiącymi się boków, wychylającymi się z okien i otwartych drzwi. Nie ma tu ani centymetra trawy, jedno drzewo przypada na kilka ulic, powietrze jest przesycone kurzem, pyłem, spalinami dieslowskich silników. Nie zobaczysz tu motyla czy ptaka tylko miliardy latających i przenoszących przeróżne choroby owadów. Domy, są zrobione z blachy, folii i kilku cegieł. Kobiety gotują i piorą na ulicach.

Tu na peryferiach miasta zaczynają się slumsy. Jest to odrębny świat, żyjący na uboczu. Bieda uderza mnie tak bardzo, że tracę ochotę na lody, na które zaprosiła nas siostra Aniela wraz Moniką. Pytam siebie, jak mogą smakować lody jeśli kilka ulic dalej są dzieci, które nigdy nie poznają ich smaku? Przez okno samochodu patrzę na dzieci, jest ich mnóstwo cała chmara. Półnagie, brudne, grzebiące w śmieciach. Czego szukają? Czegoś co można przerobić na zabawkę albo coś co nadaje się do spożycia, do sprzedania…

A jak wygląda nędza w Chawamie po zmroku? Hałaśliwa i rzucająca się w oczy. Wracając z czekoladowych lodów, których smak trudno było mi określić, widzę zupełnie inną nędzę. Przesiąkniętą zapachem alkoholu i innych używek. Królują tu teraz dzieci ulicy.

Na ulicach mnóstwo ludzi. Mają na sobie koszulki w kolorze flagi zambijskiej i pomalowane twarze. Trwa mecz Zambia-Uganda. Nagle słyszę krzyki, piski, widzę ludzi tańczących na ulicach. Zambia wygrała. Duma narodowa daje się we znaki. Radość jest ogromna. Ludzie wychodzą na środek ulicy, krzyczą, wdrapują się na dachy zaparkowanych aut. W jednej chwili kilkanaście dzieciaków wskakuje nam na pakę. W tym samym momencie okazuje się, że droga jest zakorkowana. Siostra mówi do nas, abyśmy nie zaczepiały i nie uśmiechały się do dzieci, bo to są już pijane dzieci. Nagle radość jaka panuje na ulicach Chawamy staje się niebezpieczna. Momentalnie ogarnia mnie lęk.

Pomiędzy mną a Wiolą siedzi Celine. Ma piękne i głębokie oczy. I dziękuje Bogu, że jest z nami. Bo jeszcze kilka miesięcy temu była na ulicy. Była po tamtej, mniej bezpiecznej stronie. Tułała się z matką. Matka zarabiała na niej, dziewczynka musiała tańczyć w barach. Trudno opisać, co musiała przeżyć. Ojciec zostawił matkę, gdy była w ciąży. Spoglądam na nią, jest taka spokojna, nie przeraża jej to co dzieje się na zewnątrz. Jeszcze niedawno tak wyglądała jej codzienność. Myślę, że połowę tych ludzie jest jej dobrze znana. To może jej dawni towarzysze zabaw. Tymczasem Celine z uśmiechem na twarzy proponuje nam naukę jezyka ninyacha.

Noc ogarnęła ulice Chawamy. Próbujemy się przedrzeć przez zakorkowana ulice i dostać do naszej misji która, jest położona w samym sercu nędzy jaka tu panuje. Dzięki temu siostry przygarniają najbardziej potrzebujących. Tak właśnie było w przypadku Celine. Siostra Aniela znalazła dziewczynką i przygarnęła ją. Celine jeszcze w styczniu była tak wychudzona jak szkielet. Teraz jest piękna, uwielbia tańczyć i z zapałem się uczy. Raz w tygodniu odwiedza matkę, przynosi jej produkty spożywcze, które dostaje od siostry.

Na zewnątrz panuje ciemność. Na ulicach pojawia się coraz więcej zataczających się ludzi. Pośród nieustannych klaksonów, mozolnie jedziemy naszym furgonem, w kierunku misji. Patrzę na siostrę i myślę sobie, że jest Aniołem. Bo świeci światłem w ciemności jaką tu zobaczyłam i wierzy, że w każdym człowieku jest dobro nawet najbardziej wynędzniałym. Niesie każdemu swoje serce pełne miłości. Spoglądam na Celine i również w jej oczach widzę światło, gdzie jeszcze niedawno był ogrom smutku i bezradności. Jest to światło nadziei bo znalazł się ktoś kto pomógł jej ją przywrócić.

Monika Kazimierczak; Zambia, Lusaka

Duchy

Parafialne rekolekcje trwają. Przyjeżdżamy codziennie na Mszę do buszu. Podróżujemy z Jezusem. Dosłownie. Kleryk Aiwin trzyma Najświętszy Sakrament na kolanach, siostra Zosia prowadzi. Skład na tylnym siedzeniu każdego dnia inny. W drodze powrotnej jest zawsze tłum chętnych na podwózkę do miasta. Zabieramy na pakę tyle osób, ile da się upchnąć. Droga w jedną stronę zajmuje ok. 20 min. Droga w większości piaszczysta, wyboista. Pan Jezus podskakuje na wertepach, a my razem z nim. Najgorzej mają ci na pace. Wpasowani jedni w drugich jak elementy układanki. Ci, którzy siedzą przy szybach, wyglądają jak glonojady, przyklejone do ścian akwarium. Wesołe, zakurzone tabernakulum na kółkach.

Dzisiaj Msza miała się zacząć o 14.00. Jeszcze zanim wyjechaliśmy z domu, siostra dostała telefon od księdza Mulengi, żebyśmy się nie spieszyli. Przedłużyła się spowiedź i zaczniemy o 15.00. Kilka minut przed byliśmy na miejscu. Przygotowań do mszy jednak ani widu ani słychu. Zaczęły się za to jakieś modlitwy. Na początku nie wiedzieliśmy, co jest grane. Nikt ze znajomych nie potrafił odpowiedzieć, kiedy zaczniemy Mszę. „Po tym, co teraz jest. Jak się skończy, to zaczniemy.” Idziemy zatem bliżej, zorientować się, co to jest to coś. Przed ołtarzem grupa ludzi. Pomiędzy nimi ksiądz Mulenga. Za nimi jeszcze więcej ludzi, ukrytych pod plandeką przed słońcem. Trwa modlitwa o uzdrowienie. Prowadzi ją kilku świeckich charyzmatyków z naszej parafii. Wtapiamy się z Beti w tłum. Modlitwa się rozkręca i nabiera mocy. Duch Święty działa jak chce. Niektórzy zaczynają się dziwnie zachowywać. Krzyczą, wiją się, płaczą. Inni wyciągają nad nimi ręce i modlą się. Staram się włączyć w pieśni uwielbienia po chi bemba. Nagle kobieta stojąca koło mnie pada na kolana, wymachuje rękami, krzyczy. Kilka osób podchodzi do niej i zaciąga ją przed ołtarz. Tam modlą się o uwolnienie jej od złego ducha. Chwytamy za różańce.

Widziałam już w Polsce różne rzeczy, które dzieją się na modlitwie. Zawsze staram się podchodzić do nich z dystansem. Nie mi oceniać, ile z tego wszystkiego jest działaniem Boga, a ile ludzkim dorabianiem spektaklu. Doświadczenie tej modlitwy tutaj jest jednak niezwykłe. Cała parafia poznaje namacalne działanie Boga i szatana. To nie jest coś dla wybrańców, dla wspólnot, dla księży, czy dla świętych. Boga Żywego można dotknąć, doświadczyć, można dać Mu się uzdrowić.

Modlitwa trwa kilka godzin. W trakcie odnajduje nas Patrick. Odnaleźć dwie białe dziewczyny w tłumie czarnych twarzy nie jest trudno. Patrick widzi to tak: „Popatrz na niebo. Widzisz słońce? My jesteśmy niebem. Wy jesteście słońcem. Zawsze łatwo je znaleźć! Albo wyobraź sobie niebo nocą! My będziemy wtedy gwiazdami, a wy księżycem.”

Rozmawiamy chwilę o tym, co się dzieje na obozie. Patrick widzi więcej. Jest tu cały czas. Tutaj nocuje. Opowiada nam sytuację, która zdarzyła się w nocy. Chłopcy przed pójściem spać rozmawiają o dziewczynach. Jeden z nich opowiada, że poznał ostatnio jedną. Piękną. Chyba się zakochał.

W nocy obudził wszystkich przeraźliwy krzyk tego chłopaka. Zwijał się z bólu, po czym wyszedł ze swojego szałasu na zewnątrz. Patrick znalazł go potem, leżącego na ziemi w kałuży swoich wymiocin. Był wyczerpany. Nie miał nawet siły powiedzieć, co się stało. Prosił tylko, żeby zabrać go do łóżka.

Rano opowiedział swój sen. Przyśniła mu się dziewczyna, o której opowiadał. Przyszła do niego z talerzem pełnym obrzydliwego surowego mięsa. Prosiła, żeby je zjadł. Odmówił. Ona dalej prosiła, nalegała. Kiedy ostatecznie się nie zgodził, uderzyła go w brzuch. Wtedy się obudził, krzycząc z bólu. Ból był prawdziwy. Podobnie jak wymiociny – koloru surowego mięsa.

Dalej rozmawiamy o różańcach. Patrick nosi swój na palcu. Innego nie ma. Pytam go – „Dlaczego?” Kiedyś kupił sobie różaniec w lokalnym sklepie. Poszedł do księdza, żeby go pobłogosławił. Ksiądz odmówił. Powiedział, że ten różaniec jest niedobry. Kazał go wyrzucić i obiecał dać mu inny (obietnicy do dzisiaj nie dotrzymał). Pytam dalej –„ Ale… jak to niedobry? Co to znaczy?” Okazuje się, że tutaj różańce często są produkowane przez satanistów. „Naelektryzowane” przez demony sprzedawane są zwykle nieświadomym konsumentom. Człowiek zaczyna się na takim różańcu modlić, a przy okazji podpisuje niewidzialny kontrakt z szatanem. Na pierwszy rzut oka, te różańce są w porządku, ale jak się przyjrzysz, zobaczysz różnicę. Na krzyżyku, zamiast postaci Jezusa, namalowana jest bestia.

Kościół afrykański jest zupełnie inny niż ten w Europie. Dopiero raczkuje. 100-letnia historia Chrześcijaństwa w Afryce to niemowlak w porównaniu do 2000 lat historii Kościoła w Europie. Nie znajdziesz tu pięknych, zabytkowych kościołów wykładanych złotem. Nie ma długiej Tradycji i organów. Niemowlak jeszcze dużo musi się nauczyć, zanim się usamodzielni. Ma w sobie jednak coś, co przyciąga – niezwykłą świeżość. Świeżość początków Chrześcijaństwa.

Agata Stankiewicz; Zambia, Mansa

Od rana chodzę mało uśmiechnięty

Chodzę od rana mało uśmiechnięty. Wewnętrznie, tak sam do siebie. Słońce masuję moją twarz, wiatr czesze mi brwi. Wzrokiem zamiatam czerwony pył po chodniku.

16.30. Siadam na murku i obserwuje chłopców. Biegają, śmieją się. Są szczęśliwy na tyle, ile mogą być. A przecież nie mieszkają z rodzicami. A ja chodzę od rana mało uśmiechnięty. Może to dlatego, że ktoś walnął mi w samochód? Nawet nie wiem kiedy. Teraz nie mogę otwierać na rozcież drzwi kierowcy, bo blacha zgięta. Może to dlatego, że nie dogadałem się z Farmerem i wyjechałem na darmo po trawę słoniową? Rodzina, przyjaciele, wspólnota modlą się za mnie. Dostałem wszystko co chciałem. A ja chodzę od rana mało uśmiechnięty.

Czy kwiat rośnie, żeby zwiędnąć? Czy słońce wschodzi, żeby zejść? Czy człowiek rodzi się, żeby umrzeć? Cel. Wszystko powinno mieć cel. Inaczej jest bezcelowe. Sens. Wszystko powinno mieć sens. Inaczej jest bezsensowne. A ja chodzę od rana mało uśmiechnięty.

Co jest celem takiej misji? Przyjechałem tu dla siebie? Nie, zdecydowanie. Dla chłopców? Też nie. Przyjechałem dla Jezusa. On jest motywacją. On jest moim celem i sensem. To on jest moim osobistym project managerem. Jeżeli będzie chciał, to będę tutaj dla mojego nawrócenia, albo, żeby wychowywać chłopaków, jeździć po trawę słoniową, naprawiać komputery. W myślach przypomina mi się piosenka.

„Już nie szukam Panie, wiem, że prawda to TY
Wiem, że wzywasz mnie, by za Tobą iść
I choć czasem myślę ,że zbyt trudne są Twoje słowa,
nie chcę odejść…
Jezu, do kogo mam pójść”.

Bartłomiej Ciok; Uganda, Namugongo; 16 października 2012

Busz afrykański

Busz nie używa czasu i odległości. Jadę samochodem, obok mnie Sokoni – pracownik z farmy. Słonce stacza się pod masywne liście bananowców. Jak długo już jedziemy? Liście, które pchają się do samochodu, nie pozwalają skupić się na czasie. Syczące drzewa zagłuszają myślenie o odległości. Droga przypomina wzburzone morze. Gdybym zdążyła zjeść kolacje, prawdopodobnie teraz z powrotem wypełniałaby mi usta. Rośliny ustępują miejsca niewielkiej polanie.

- „Ilona, spójrz tam jest szkoła”.

Obracam głowę we wskazanym kierunku.

- „Szkoła? W środku buszu? A kto do niej chodzi?”. – głupie pytanie dziewczyny z Europy.
- „Dzieci z buszu”.

Sokoni zatrzymuje samochód. Szerokość drogi pozwala jechać dalej jedynie rowerom. Siadają na nich moi dwaj towarzysze i dalej poruszają się jednośladem.

Wracam tą samą drogą, która nie wygląda tak samo. Busz przykrył się wieczorną poświatą i odebrał blask swoim kolorom. Moje poczucie bezpieczeństwa topi się gdzieś w ciemnej gęstwinie roślin. Horyzont kończy się na trzy metry przed samochodem. Na jego linii pojawia się dwójka małych dzieci, które machają do mnie ciemnymi łapkami. Zatrzymuje się. Z krzaków wyskakują dwie kobiety z niemowlętami na plecach.

- „Co Wy tu robicie? Chcecie jechać ze mną do Lufubu?”. – pytam. Z całego zdania, kobiety zrozumiały ‘Lufubu’ i rozpędziły mrok ze swych twarzy świetlistym uśmiechem. Autostopowicze w buszu po zmroku. Tego było mi trzeba.

Z Kubą Nadolnym przyjaźnie się do 10 lat. Biegam z nim po afrykańskiej łące. Gramy z dzieciakami w piłkę. PUK PUK! Otwieram oczy zalane mlekiem, które zniekształcają kontury mojego pokoju. Kuba wrócił do Polski. Przed drzwiami mojego pokoju, znajduję źródło dźwięku – pięść Sokoniego. 

- „Przepraszam, że Cię budzę, ale czy możesz znowu jechać z nami w busz. Wczoraj nie udało nam się naprawić traktora i musimy jechać znowu”.
- „Pewnie, już idę”.

Busz wstał dziś prawą nogą. Pokazuję nam świeżo wsypane rośliny w nowych jaskrawych ubraniach.

- „Ilona, dlaczego nie masz męża? Chcesz zostać zakonnicą?”. – pyta Soko. Nawet nie wie, jak bardzo nudzi mnie to pytanie. Odpowiadam na nie każdemu nowopoznanemu afrykańczykowi.
- „Only God knows”.

Mijamy miejsce, gdzie wczoraj zawracałam. Samochód wciska się w busz, który stara się wypchnąć go za pomocą gałęzi i wielkich liści. Słyszę pisk krzaków, które ocierają się o auto. Czuję jakbym jechała przez zielony tunel. Tłoczymy się drogą, która na moment staje się rzeką.

- „Zobacz Ilona. Tu jest kościół katolicki”.
- „Gdzie?”. – pytam bo trudno mi uwierzyć, że te wbite w ziemie belki przykryte słomą to kościół. Nauczona doświadczeniem, nie pytam, kto do niego chodzi. Za pewne ludzie z buszu. Gdziekolwiek są.

Na drodze sztorm. Mój żołądek cieszy się ze swej pustki.
Wysiadam na spokojny ląd naszej farmy. Ja i samochód to dobra tarcza, dla dzieci strzelających nowymi prośbami:
- „Ilona go to Khaszi Kiszi, Ilona go to Lusaca, Ilona go to Kazembe”.
- „Ok. Go to Kazembe” – odpowiadam.

Beton zalewa ciało Jahnego i Waziriego. Wyglądają jakby zobaczyli śnieg. Pierwszy raz w odpowiedzi nie słyszą „nie”.

Wrzucamy ich z Krzyśkiem na pakę. Jedziemy. Wchodzimy na pocztę. Pokazuje im jak wysłać list. Idziemy na targ. Kupujemy im cole. Szukamy ananasów. Wracamy. Chłopcy wysiadają z auta. Biorą głęboki oddech. Wypowiadają swoje pierwsze słowa, od czasu „Ilona, go to Kazembe”.

Ilona Kaczmarek. Lufubu, Zambia

Minął miesiąc

Minął miesiąc, od kiedy postawiłam swoją stopę na afrykańskiej Ziemi. I niech mi ktoś powie, że Boga nie ma!

Czy można ocenić swój dom, jeśli nigdy nie opuściło się jego wnętrza? Oczywiście można opowiadać o panującej w nim atmosferze, o kolorach ścian, o wielkości pokoi. Ale nie można zobaczyć, jak dom prezentuje się w kontraście z innymi domami. Nie wiemy ja wygląda dach, ani tynk. Opisywanie domu tylko z wewnątrz jest nieobiektywne. Moim domem jest Europa. Teraz wyszłam na zewnątrz.

Moje myślenie dryfuje w buszu. Daleko od billboardów, od spalin, od reklam. Myślenie samo wybiera temat. Do tej pory spis treści myśli podawały mi mass media. Mass media wzbogacają informacje na tematy, które same wybiorą. Znasz walutę, prezydenta i przynajmniej dziesięć większych miast Stanów Zjednoczonych. A wiesz chociaż gdzie leży Namibia? Mass media zubożają wyobraźnię. Co wiesz o Afryce? Że jest biedna. A potrafisz wyobrazić sobie życie przeciętnego Afrykańczyka? Co tam będziesz jadła? Będziesz miała prąd? Można tam kupić jakieś kosmetyki?

Człowieka definiuje się przede wszystkim biorąc pod uwagę kraj, z którego pochodzi. Bogaty Europejczyk. Biedny Afrykańczyk. Stereotypy społeczne nie widzą jednostek, widzą całą populacje. Dlatego Europejczyk każdego Afrykańczyka uważa za biednego, a Afrykańczyk każdego Europejczyka za bogatego.

Bieda

Dwunastoletni Janek Kowalski z Polski tupie o podłogę trampkiem Lacoste. Chce dostać iPhona. Dwunastoletni Maxwell Bunda z Zambii szura klapkiem spiętym agrafką. Chce dostać długopis. Janek i Maxwell dostają upragniony prezent. Obydwaj się cieszą, obydwaj się uśmiechają, obydwaj następnego dnia mają nowe pragnienie. Pieniądze, albo ich brak nie wpływają na zadowolenie człowieka. Pieniądze zmieniają potrzeby.

Jedzenie

Jedzenie to problem Afryki - jedzenia brakuje, dzieci są niedożywione. Jedzenie to problem Europy. Coraz więcej dzieci walczy z otyłością. Pięcioosobowa rodzina X zatruła się grzybami, wszyscy zmarli. Pani córka ma anoreksję. Ma Pan cukrzycę i za wysoki cholesterol. Przytyłam – będę biegać. Od poniedziałku nie jem po osiemnastej. Afrykańczycy i Europejczycy myślą o jedzeniu z taką samą częstotliwością. Jedzenie to problem globalny.

Choroba

W Afryce duży odsetek ludzi umiera na AIDS. Społeczeństwo wykańcza malaria i gruźlica. W Europie codziennie setki ludzi ginie w wypadkach samochodowych. Społeczeństwo wykańcza stres i brak czasu. Zanieczyszczone środowisko, chemia, promieniowanie, przyczyniają się, do coraz częstszych zachorowań na raka.

Dziecko

Afrykańskie dziecko żyje w stadzie dzieci. Spędza z nimi całe dnie, dzieli się jedzeniem, ubraniami. Rocznym dzieckiem opiekuje się grono trzylatków. Jego piętnastoletnia mama jest w tym czasie w szkole. Dziecko biega po buszu i kombinuje z czego zrobić zabawkę, której rodzic mu nie kupi. Tworzy samochody z drutów, gruchawki z butelek i piłki z liści bananowca.

Europejskie dziecko jest samowystarczalne. Chodzi do przedszkola, ale w weekend może cały dzień spędzić samo. Przecież ma komputer i Play Station. Jego mama jest w tym czasie w pracy. Europejskie dziecko ma wiele alternatyw. Może odwiedzić kolegę, żeby wiedzieć co u niego słychać, ale może też wysłać mu sms i zostać w domu. Może podać swojemu koledze rękę i pogratulować mu, ale może też wcisnąć „Lubię to” na facebooku i nie fatygować się zbędnymi gestami. Może rozpocząć rozmowę z dzieckiem siedzącym obok niego w metrze. Może, ale wtedy złamię zasadę. W metrze wszyscy maja autyzm. Nieważne czy wzrok wbity jest w podłogę, w rurę, czy we własne buty. Ważne żeby nie był wpatrzony w oczy sąsiada.

Wszędzie jest źle. Wszędzie jest dobrze. Wszędzie można być szczęśliwym.

Moją trudnością w Afryce nie jest afrykańskie życie. Moją trudnością w Afryce są europejskie korzenie.

Ilona Kaczmarek; Lufubu, Zambia

Łzy wdzięczności

Niebiesko biała puszka wypełniona po brzegi 32 czekoladkami. Wśród nich znalazło się też miejsce dla dwóch, nieco wyblakłych. Pochodzą z innego kontynentu więc możliwe, że w długiej drodze na czarny ląd lekko się przeterminowały.

Przed nami zajęło miejsce dwóch, lepiej ubranych panów. Jeden z nich w garniturze, koło trzydziestki, mało rozmowny. Jego kolega, około 40 letni, łysawy, uśmiechnięty i niezwykle rozgadany. Nie zdążyliśmy jeszcze wsiąść do autobusu, a już coś do nas mówił. W końcu udaje nam się przepchać do naszych siedzeń. Sąsiedni pasażer pokazuje mi na swoim, ledwo dyszącym laptopie, scenę z filmu na którym widać panoramę Nowego Jorku. Podekscytowany pyta, czy pochodzę z tego miasta. Odpowiedź jaką usłyszał wcale go nie zasmuciła, wręcz przeciwnie. Zna wielu Polaków i wszystkich (dwóch) bardzo lubi.

Czas wlecze się wolniej od autobusu. Trasa Mansa - Lufubu jest obecnie modernizowana przez Chińskich inżynierów. Father Czester jest zadowolony z ich pracy. Mówił, że jeszcze kilka miesięcy temu z łatwością można było urwać sobie koło, na jednej z wielu, głębokich na kilkadziesiąt centymetrów dziur.

Przystanek Lukwesa, wysiada jeden z pasażerów. Na przyczepce podczepionej do autobusu miał rower, kilka walizek i ogromny materac. Rozradowane dzieci wybiegają z domu żeby uściskać swojego ukochanego tatusia... oj, jednak się myliłem. Zapomniałem, że miejscowa ludność ma inne sposoby na okazywanie czułości. Na przykład nikogo nie dziwi widok dwóch dorosłych mężczyzn trzymających się za rękę. Ja do tej normalności jeszcze nie przywykłem i każda próba złapania mnie za dłoń przez starszego chłopaka kończy się niepowodzeniem. Maluchy przytulają walizki i wszystkie inne skarby jakie udało się zdobyć w mieście ich ojcu.

Sąsiad ponownie do mnie zagaduje. Na szczęście jego angielski jest lepszy od mojego więc bez problemu się rozumiemy. Podróżnik zmierza do Kashi Kishi, większej wioski oddalonej od Lufubu o jakieś 60km. Po 15 minutach rozmawiamy już o sytuacji politycznej i gospodarczej Zambii. Jego przemowa bardzo mi się podoba więc nie ośmielam się mu przerywać. „Problem Zambii tkwi w mentalności ludzi, tym że są nastawieni tylko na branie od białych którzy przyjeżdżają tu, żeby im pomóc rozwinąć ten kraj. Ale oni tego nie rozumieją, nie potrafią sami myśleć ani niczego stworzyć, do władzy dopuszczają ludzi, którzy niszczą kraj i zatrzymują jego rozwój". To jedne z jego wypowiedzi. Mój nowy przyjaciel dopytuje się jakie szaleństwo mnie tu sprowadza. Po wyjaśnieniach, za łzami w oczach odpowiada mi, że dziękuje nam z całego serca za to, że tu jesteśmy i pomagamy jego rodakom. Podziwia, że potrafiliśmy zostawić na cały rok nasze rodziny, przyjaciół i wygody naszej codzienności. Uśmiecha się i mówi, że gdyby on był biały nigdy by tu nie przyjechał. Opowiada o Bogu, o tym, że wiara jest w jego życiu bardzo ważna. Zastanawia się czy w niebie wszyscy będą czarni czy biali.

Zbliżamy się do naszej wioski, nowy przyjaciel żegna nas szklanymi oczami i najszczerszym uśmiechem. Wysiadamy przy znaku „Lufubu - Don Bosco Agriculture Training Centre. No sweat - no sweet”. Po dwóch dniach nieobecności stęskniłem się za moim nowym domem.

Krzysztof Karłuk; Zambia, Lufubu; 20 października 2012

Ile kosztuje żona?

Czy miłość można kupić? A może przyjaźń? Pewnie powiesz mi że to chore. A Jezus powiedział nabywajcie sobie przyjaciół niegodziwą mamoną. I co ty na to?

Prezent – lodołamacz!

Wysoka na 15 metrów metalowa konstrukcja, na terenie naszej placówki. Na niej ogromny zbiornik na wodę. Trzeba czuwać żeby był ciągle pełny. To świetne zabezpieczenie na wypadek braków w dostawie energii. Kiedy brakuje prądu, woda ze zbiornika, spływa do kranów pod własnym ciśnieniem. Ale co tam jakaś beka na wodę. Z wysokości 15 metrów wracamy na ziemię. A tutaj Na zielonej trawce, w cieniu ogromnego zbiornika, wesoło pasie się koza.

- Co ta koza tu robi? - pytam się człowieka, który pilnuje bramy.
- Pasie się – odpowiada.
Tak, to wiele tłumaczy - myślę sarkastycznie, jednak zatrzymuje to dla siebie.
- No tak, ale kto ją przyprowadził? – dopytuje.
- Biskup ją przywiózł.
Tak, wszystko jasne - znowu myślę sarkastycznie. Dość rozmów na dzisiaj, nie rozumiem. Wychodzi na to, że biskup wziął sobie do serca słowa: „Paś baranki moje, paś owieczki moje"

Fragment tylko dla facetów o mocnych nerwach:

Dwa dni później dowiedziałem się, że biedne zwierze poszło pod nóż. Myślała koza o niedzieli, a w sobotę łeb ucięli. I dobrze, że to była pani koza. Gdyby to był pan koza, to by mu najpierw ucięli co innego. Żeby mięso nie śmierdziało. Tak mi tłumaczył tutejszy znajomy. Robi się panu kozie kastracje na żywca przed zabiciem.

Biskupem jest salezjanin Klemet Mulenga. Pierwszy czarnoskóry biskup na świecie. Według mojej opinii, wspaniały człowiek. Bije od niego wielka pokora. Prawdziwy facet z krwi i kości, który nie zmienia swojej osobowości ze względu na zajmowane stanowisko czy pełniony urząd. Gdyby nie przepowiednie o końcu świata, to on byłby moim kandydatem nr jeden na papieża.

Biskup Klement Mulenga, przy okazji wizyty u nas na placówce, przywiózł nam w darze kozę. To nie byle jaki dar. Taki podarunek to jest wyraz szacunku. Lody zostały przełamane. W Zambii. kiedy kogoś się pozna i chce się z nim utrzymywać relacje, to wypada mu coś ofiarować. Rozmawiam z człowiekiem drugi raz w życiu a on mi mówi: możemy być przyjaciółmi, co mi dasz? Dając znajomemu prezent, to tak jakby mu powiedzieć: Zależy mi na tobie.

Inna sprawa kiedy facetowi zależy na kobiecie i chce ją poślubić. Zależeć to ci może - mówią jej rodzice - ale zabierasz nam córkę, naszą pomoc, to musisz nam za nią zapłacić. Tak więc chcesz mieć żonę, musisz mieć kasę. Również i w Polsce w dawniejszych czasach były podobne praktyki. Tyle, że wówczas to przyszła żona powinna była mieć posag, chcąc wyjść dobrze za mąż. No to jeszcze potrafię zrozumieć (być może dlatego, że sam jestem facetem). Ale w Zambii żeby, zaproponować interesantowi kwotę do zapłaty, to trzeba swoje dziecko wpierw jakoś wycenić. Powiedzmy, że mam 18-letnią córkę. Przychodzi 19-letni chłopak i mówi mi, że chce ode mnie córkę wykupić. Przegoniłbym go od razu, wrzeszcząc za nim, że to nie bazar niewolników. Przesadzam. To nie do końca tak. Tutaj płacenie za żonę jest bardziej w formie tradycji niż zakupu.

Jeśli w tradycyjny zambijski sposób chcę się ubiegać o żonę, to moje zaloty opierają się na kilku rozmowach (w których nie uczestniczę).

Najpierw wysyłam swojego wujka do rodziców mojej przyszłej żony. Rozmawiają o mnie i o niej. Wujek wraca. Kolejna rozmowa odbywa się między moją przyszłą żoną a jej ciocią. Ciotka informuje siostrzenicę o tym, że ja chcę ją posiąść. Dziewczyna z chęcią się zgadza i w tym momencie stajemy się narzeczeństwem. Następnie moi rodzice rozmawiają z jej rodzicami. Po tych kilku rozmowach wiedzą już jaką szkołę ukończyłem, gdzie pracuje i jaki mam majątek. Jako wspaniali, przyszli teściowie nie stają nam na przeszkodzie zawarcia związku małżeńskiego. Jednak po przekalkulowaniu, podają cenę, jaką muszę im zapłacić za córkę.

Sposób na blondynkę

Powiesz mi, że taki sposób zaręczyn jest niecywilizowany? Cofnijmy się w czasie o 300 lat wstecz. Jest rok 1712. Powiedzmy, że jestem Zambijczykiem. Biegam sobie po wioskach z kolczykiem w nosie i przepaską na pupie. W głębi serca czuję jednak pragnienie żeby założyć rodzinę. Nie mam partnerki. Co robię? Szukam. Muszę wypatrzyć swoją przyszłą żonę, tak jak myśliwy wypatruje zwierzynę w buszu. Przyglądam się uważnie jej zachowaniu i wyglądowi. Jeżeli dziewczyna mi się podoba, to teraz już jest z górki. Podbiegam z zaskoczenia. Chwytam. Zarzucam dziewczę przez ramie jak worek ziemniaków, i wracam z moim łupem do domu. Jest moja. Proste. W Europie takie okazywanie zainteresowania, zostałoby nazwane uprowadzeniem. W Zambii, w niektórych regionach jakieś 300 lat temu, funkcjonował właśnie taki sposób zaręczyn. Jednak to już przeszłość. W dzisiejszym świecie wszystko ma swoją wartość – cenę.

Jak to wygląda w praktyce?

Cena za bardzo drogą żonę, waha się w granicach 2000 dolarów amerykańskich. Cena za bardzo tanią żonę, to 200 dolarów. Droga żona to taka, która jest dziewicą i dopiero co ukończyła szkołę, najlepiej wyższą. Tania żona to taka, która nie ukończyła szkoły, jest rozwiedziona i ma dzieci. Za porozumieniem stron, opłatę można uiścić za pomocą innych dóbr materialnych, typu krowa, koza, lub kawałek ziemi.

Tomasz Witkowski; Zambia, Kabwe; 16 października 2012