O piciu na umór, paniach do towarzystwa, filmowych epizodach i pierwszej modlitwie, po której piżama była mokra od łez, z Maciejem Broniarkiem rozmawia Agnieszka Napiórkowska.
Agnieszka Napiórkowska: Czy Wielki Tydzień i Poranek Wielkanocny są dla Ciebie dniami szczególnymi, na które czekasz i w których świadomie uczestniczysz?
Maciej Broniarek: – Może dziwnie to zabrzmi, ale głębokie i w pełni świadome przeżywanie tych dni mam chyba dopiero przed sobą. Zeszły rok był przełomowy. Wtedy po raz pierwszy odczułem, że to czas święty i wyjątkowy. Co było w nim tak niezwykłego? – W liturgii Wielkiej Soboty uczestniczyłem razem z moją mamą i siostrą. One nie bardzo miały na to ochotę, ale z pomocą Różańca je przekonałem. To był jeden z najpiękniejszych dni w moim życiu. Siedziały obok mnie. Najważniejsze było poczucie bliskości Jezusa. Uświadomiłem sobie, że w kościele jest rewelacyjnie. Wcześniej jakoś mnie to nie ruszało. Aż wreszcie dotarło do mnie, że Jezus mnie zna, że to On mnie uratował. Mnie, który zadałem Mu tyle cierpień i w Jego krzyżu nie potrafiłem dostrzec niczego wielkiego i ważnego.
Dziś z krzyżem się nie rozstajesz, podobnie jak z różańcem, który od początku naszej rozmowy trzymasz w ręku. Ale chyba nie zawsze tak było?
– To prawda. Zanim Jezus mnie dotknął, rzuciłem Jego krzyżem o podłogę. To było u babci. Byłem pijany i agresywny. Jak wytrzeźwiałem i zrozumiałem, co zrobiłem, umierałem ze strachu. Nie wie działem, kim jestem. Bałem się, że za moje postępowanie Bóg się na mnie zemści. Trudno opisać, co wtedy czułem. Później zacząłem w różnych miejscach znajdować krzyże. Pierwszy usypał się jakby sam z popiołu w mojej piwnicy. Nie wiem, skąd się tam wziął. Niemożliwe przecież, że zrobiły go jakieś mrówki. Rodzina twierdziła, że to mój nieżyjący ojciec daje mi znak, abym się nawrócił.
To po jego śmierci przestałeś być grzecznym chłopcem, doświadczyłeś, czym jest strach i zasmakowałeś w alkoholu i przemocy?
– I to jak! To były straszne lata. Czułem się jak pies, który kręci się wokół własnego ogona. Bałem się wszystkiego: śmierci, pogrzebów, ludzi, relacji. Strach był tak silny, że mnie paraliżował. Trząsłem się jak galareta. Do tego dochodziło ogromne poczucie samotności. Mieszanka ta sprawiała, że wewnętrznie umierałem nawet 20 razy dziennie. By dać sobie chwile wytchnienia, piłem na umór. Wtedy czułem się wyluzowany i odważny. Po śmierci ojca szybko znalazłem sobie grupę kolegów, z którymi balowałem. Zdarzało się, że w ciągu byłem nawet 7 dni. Wiele razy trafiałem do szpitala na odtrucie. Kręciło mnie zło. Ludzie się mnie bali. Schodzili mi z drogi. Najbliższa rodzina i sąsiedzi też poczuli moją agresję. Jak wracałem pijany, nie mogłem zasnąć, robiłem awantury. Otarłem się nawet o gangsterkę. Byłem dla nich maskotką, takim Stańczykiem, który ich rozweselał. Nic mi nie proponowali, bo twierdzili, że jestem zbyt delikatny. Ale pistolet gazowy nosiłem. Podczas bójek też nie stałem z boku. Mieszkałem na mieście, jadałem w restauracjach i ubierałem się tylko w markowe ciuchy. Potem większość moich kolegów poszła siedzieć, a ja zostałem sam.
Mimo że nie przechodziłeś terapii, jednego dnia przestałeś pić. Co sprawiło, że wybrałeś trzeźwość?
– To było w szpitalu, do którego nie chcieli mnie już przyjmować. Myślałem, żeby odebrać sobie życie, ale wierzyłem, że jest piekło. Miałem depresję. W nocy widziałem i słyszałem, jak umierał jeden z alkoholików. Jedna z pielęgniarek powiedziała do mnie: „Zobacz, ty też tak możesz skończyć”. Przeraziłem się. Zacząłem pytać sam siebie, co tu jest grane. Katowałem się pytaniami. Choć nie znałem jeszcze żywego Jezusa, po raz pierwszy rozmawiałem z Nim swoimi słowami. Wołałem: „Boże, przecież Ty istniejesz, przecież ludzie z tego wychodzą”. Płakałem, wyłem, kwiliłem. Moja piżama była mokra od łez. Rano obudziłem się dziwnie spokojny. Byłem przekonany, że coś się stało. Od tamtego momentu nie wziąłem do ust alkoholu. Wtedy rozpoczął się proces mojego nawracania.
Od razu nie stałeś się gorliwym katolikiem. Wielu jeszcze obszarów musiał dotknąć Jezus, żebyś mógł poczuć się wolny i szczęśliwy?
– Jasne. I – co najważniejsze – ten proces nadal trwa. Do kościoła zacząłem chodzić gdzieś po półtora roku od tamtego zdarzenia. Od 15. roku życia bardzo dużo czytałem. Mając 18 lat, zachwyciłem się „Mistrzem i Małgorzatą”, potem sięgnąłem po Dostojewskiego, Tołstoja, Schulza, Witkacego, Kołakowskiego. Czytałem biografie, książki psychologiczne i filozoficzne. Sięgnąłem też po Nietzschego, i wszystko to zaprowadziło mnie do... niczego. Zachłysnąłem się też światem celebrytów. Mając trochę wiedzy, bez problemu wdawałem się w rozmowy z aktorami i reżyserami. Ot, choćby z Zanussim. Poznałem masę aktorów, statystowałem w ponad 40 filmach, m.in. w „Lęku wysokości”, „Barwach szczęścia”, „Kochaj i tańcz”, „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny”, w „Różyczce”. Zagrałem też kilka epizodów aktorskich. Pracowałem w teatrze u Jandy. Imponował mi ten świat. Chciałem zostać aktorem. Myślałem, że złapałem Pana Boga za nogi. Zanim odkryłem, ile w tym świecie kłamstwa, obłudy i..., wpadłem w nowy nałóg.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).