Na to i inne pytania odpowiada ks. Karol Godlewski, dogmatyk z KUL.
A co z tym posłaniem Jezusa na śmierć?
Bóg nie wysyła Jezusa na śmierć, ale Jezus sam się na nią ofiaruje. Na określenie ofiary łacina znajduje dwa pojęcia: victimae i sacrificium. Pierwsze odnosi się raczej do ofiary wymuszonej, takiej, której konieczność spadła na nas wbrew naszej woli – stąd polskie słowo „wiktymizacja”. W tym znaczeniu mówimy o ofiarach przemocy, przestępstw, nadużyć itd. Drugie słowo, sacrificium, odnosi się do dobrowolnego daru z siebie, do ofiary takiej, jaką Chrystus Król złożył na krzyżu, gdy powiedział, że „nikt Mu życia nie odbiera, ale On sam z siebie je oddaje”, chociaż z zewnątrz mogło to wyglądać raczej na ową wiktymizację, a nie na dobrowolność daru. To, co robi Jezus, i czego uczy, to przyjmowanie momentów, które spadają na nas raczej na sposób wiktymizacji i przekuwanie ich na „sacrificium”, nasz wolny, królewski dar. Do tego uzdalnia nas przecież królewska godność, jaką mamy przez chrzest.
I z tego poziomu lepiej widać, dlaczego - jak zauważyłeś - niewinny Jezus wziął na siebie to, co należało się nam, winnym. Było to „niesprawiedliwe”, ale tylko według definicji sprawiedliwości międzyludzkiej, czyli „oddania każdemu, na co kto zasługuje”. Jezus faktycznie na to nie zasłużył. Jednak według przywołanej już definicji Bożej sprawiedliwości, którą zostawił nam Benedykt XVI, jest to bardzo „sprawiedliwe” - jest to oddanie każdemu tego, czego kto potrzebuje. Nie tylko, co oczywiste, śmierć Jezusa oddaje nam to, czego „potrzebujemy”, czyli zbawienie. To jest również to, czego „potrzebuje” Jezus, gdyż „Jego pokarmem jest pełnić wolę Ojca”. Ilekroć czytamy Jezusowe zapowiedzi męki w Ewangeliach, tylekroć używa On w nich greckiego słówka „dei”, które oznacza właśnie Jego wewnętrzną „potrzebę”, wręcz przymus wypełnienia tej misji, z jaką przyszedł na świat. A tą misją jest właśnie wyzwolenie człowieka. On, będący w całości miłością, „pro-egzystujący”, czyli istniejący w całości dla nas, dla naszego dobra, tak dalece identyfikuje się z nami, że mająca nas odkupić Jego męka staje się nie tylko naszą, ale i Jego potrzebą! Ten poziom współodczuwania i solidarności jest niezrozumiały poza Ewangelią.
Kiedy tę miłość Jezusa przyjmiemy i się nią przejmiemy, spontanicznie rodzi się w nas to pragnienie, które papież Franciszek w „Dilexit nos” nazywa pragnieniem zadośćuczynienia. To dobra intuicja, ale często oszołomieni ogromem obdarowania zachowujemy się bezładnie, jak Piotr, który na Górze Tabor usiłował, nie wiedzieć po co, rozstawić namioty. Trzeba zatem pozwolić papieżowi, aby nam wyjaśnił, czym to zadośćuczynienie, właściwa odpowiedź na dar życia i śmierci Jezusa, powinno być.
Franciszek zaznacza, że nie ma ono za punkt wyjścia „grzechu” czy „niezaspokojonej sprawiedliwości”, ale miłość. Nie jest ono stawianiem kogokolwiek w roli „piorunochronu” zbierającego na sobie wszystkie kary i przejawy gniewu, które powinny słusznie przypaść innym.
Oznacza ono podejście do Boga „bliżej, niż inni”, by doświadczyć Jego czułości i darmowość Jego przebaczenia, znowu, „bardziej, niż inni”. Jednak nie po to, by się z tym doświadczeniem zamknąć w sobie, ale by je podać dalej poprzez „świadectwo i słowo”, czynienie wszystkiego, co możliwe, aby wszystkich ludzi doprowadzić do tego samego spotkania z Bogiem Miłości, jakie stało się moim udziałem. „Męczeństwem” i cierpieniem na tej drodze - pisze papież za św. Tereską od Dzieciątka Jezus - jest niedostateczność ludzkich słów, by wyrazić przeżytą bliskość Boga, i zamknięcie serc adresatów na Słowo, które chce się im zanieść.
Bóg nie oczekuje mojego nieustannego babrania się w starych grzechach. On o nich nie pamięta i na nie nie patrzy. Nie chodzi Mu też o moje nieustanne lamentowanie nad Jego męką, gdyż stąd łatwo przejść do oszukiwania samego siebie, że gdybym to ja wtedy tam był, a nie Piłat, Żydzi czy rzymscy żołnierze, losy Jezusa potoczyłyby się inaczej, bo „oni byli źli”, a „ja jestem dobry”. Po pierwsze, to jest soteriologiczna bzdura, gdyż - jak już zauważyliśmy - ostatecznym decydentem w sprawie podjęcia męki był samoofiarujący się Jezus, a nie ktokolwiek z osób zewnętrznie odpowiedzialnych za Jego skazanie i egzekucję. Po drugie, ilekroć porywam się na korygowanie Jezusa poprzez próbę powstrzymania Jego męki nawet na poziomie ludzkiego współczucia czy pragnień, tylekroć powinienem usłyszeć to, co w podobnym kontekście usłyszał Piotr: „zejdź mi z oczu”, czyli „stań za mną i idź za mną, a nie przede mną”, bo inaczej będziesz mi „szatanem”, czyli „przeciwnikiem”, a nie „opoką”.
Moje „zadośćuczynienie” zatem nie ma być skupione „negatywnie”, na moich grzechach czy na rozpaczaniu na temat męki Pana, ale „pozytywnie” - na byciu blisko Boga, który mnie do tej bliskości zaprosił, i na oswajaniu z tą bliskością ludzi, póki co jej wystraszonych.
A czy ta historia zbawienia skończyła się sukcesem? Śpiewamy o Zwycięzcy śmierci i szatana, ale na świecie wciąż widzimy niesprawiedliwą i okrutną śmierć, ogrom zła…
Są chwile, w których spada na nas, ludzi, cierpienie, są jak opisane w Ewangelii burze na jeziorze. Jezus nie zawsze je ucisza i nie możemy tego od Niego żądać. On daje coś znacznie większego: pozwala Piotrowi, który – pomimo wzburzonych fal – wpatruje się w Niego, chodzić po tych wzburzonych falach suchą stopą i nie tonąć. To właśnie wnosi Jezus: nie odbiera nam cierpienia, ale kiedy w czasie cierpienia patrzymy na Niego, a nie na nasze kłopoty, możemy przejść przez czas cierpienia „suchą stopą”, nie tracąc wiary i nadziei.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Od Ukrainy i Brazylii, przez Kenię i Filipiny, aż po Stany Zjednoczone i Chiny.