Kościół w Mongolii liczy zaledwie 1450 osób. Regularna praca misyjna jest tutaj prowadzona od upadku komunizmu, co czyni go jedną z najmłodszych wspólnot. I dokładnie w to miejsce, na peryferie chrześcijaństwa, chce przyjechać papież Franciszek.
Jak wielokrotnie podkreślał Ojciec Święty, właśnie na granicach lepiej można ujrzeć, co jest naprawdę ważne. Czekają na niego m.in. wierni ze wspólnoty Arvajhėėr, małego miasteczka, gdzie 20 lat temu dotarli misjonarze z Dobrą Nowiną.
Mieści się ono 400 km na południe od stolicy. Przez wiele lat posługiwał tam jako proboszcz kard. Giorgio Marengo, obecny prefekt apostolski Ułan Bator. „To była dla mnie naprawdę misja na pierwszej linii” – mówi purpurat w wywiadzie dla agencji Fides.
Można tak powiedzieć, ponieważ zostałem tam posłany po trzech latach uczenia się języka w Ułan Bator w 2006 r. Miejsce wybraliśmy wspólnie po rozeznaniu, w którym uczestniczył też biskup i za jego zgodą udaliśmy się właśnie do Arvajhėėr. To przypominało rozpoczęcie od zera, bo co innego pracować w mieście, a co innego na wsi. To był bardzo ciekawy czas, ponieważ zostawialiśmy za sobą poczucie bezpieczeństwa, jakie wypracowaliśmy przez czas nauki języka w Ułan Bator, by otworzyć się na całkowitą nowość i pracować dzień po dniu w tym małym miasteczku, gdzie nigdy wcześniej nie był obecny Kościół katolicki. Musieliśmy więc zbudować relację z mieszkańcami, zdobyć ich zaufanie, także nawiązać kontakt z władzami, zdobyć wszelkie pozwolenia, zapytać, co możemy zrobić dla miejscowych. Patrząc z perspektywy czasu, widzę, jak prowadziła nas ręka Pana, również przez niełatwe doświadczenia, takie jak niezrozumienie. Nie wiedząc, co nas czeka, rozpoczęliśmy więc pracę i zaczęliśmy od dania świadectwa przez życie z tymi najmniejszymi i ubogimi, co zrodziło w niektórych pragnienie zbliżenia się do wiary. To było przepiękne doświadczenie towarzyszące tym osobom w drodze wiary.
Jedną z pierwszych osób, które zbliżyły się do misjonarzy i z czasem uwierzyły, była młoda kobieta, Perlima. Potem przyprowadziła swego męża i, jak mówi, dzisiaj cała rodzina wierzy w Boga.
Lata 90. stanowiły bardzo trudny czas. Brakowało jedzenia na co dzień, bo nie było pracy, a mieliśmy czwórkę dzieci. Żyło się z wielkim trudem. Jako społeczeństwo, byliśmy przygnębieni. Brakowało jedzenia, a ludzie doświadczali dyskryminacji. Odkąd uwierzyliśmy w Boga, nasze życie bardzo się zmieniło. Nawet, gdy nie ma czego zjeść, wiemy, że jesteśmy bogaci w miłość Chrystusa.
Siostra Theodora Mbilinyi podkreśla, iż wszystko zaczyna się od drobnych gestów. „Nie robimy tutaj nic wielkiego, tylko pielęgnujemy przyjazne relacje i zajmujemy się tymi drobnymi aktywnościami, jakie możemy podejmować wspólnie z mieszkańcami” – mówi misjonarka.
Kultura to coś wielkiego; nie wchodzi się w nią w jeden dzień. Rozmawiając z mieszkańcami, zbliżamy się do rzeczywistości, dzielimy z nimi życie. To coś zupełnie innego niż książki i niesłychanie nam pomaga. Trzeba wychodzić do innych z uwagą, nie tylko słuchać, ale także być uważnym, jak mogę drugiemu lepiej pomóc. Torby, które widzicie, są produkowane przez parafianki, nie jako biznes, lecz by wspomóc ich rodziny. Jeżeli bowiem pomożemy kobietom, to na tym zyskają także ich dzieci. To także element ewangelizacji, bo szyjąc wspólnie, poznajemy się wzajemnie. Bardzo mnie porusza, że Mongołowie są niesłychanie przyjacielscy. Pomimo, że nie wiedzą, skąd przybywamy, wykazują się dużą chęcią, by nas poznać. Żyjemy tutaj bardzo prosto. Czuję się szczęśliwa i wierzę, iż doświadczenie z tej misji pomoże mi udać się gdziekolwiek zostanę posłana w przyszłości.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.