W toczącej się od połowy kwietnia br.wojnie domowej w Sudanie, w której po obaleniu prezydenta Omara Ahmada al-Baszira walczą między sobą różne frakcje, giną setki mieszkańców a ok. miliona ludzi musiało już uciekać ze swoich domostw.
Przestały działać m.in. kliniki i szpitale. A metropolita Chartumu abp Michael Didi Adgum Mangoria oświadczył jeszcze 30 kwietnia, iż „wielu księży i sióstr uciekło z niebezpiecznych terenów”. Nie wszyscy jednak tak uczynili. Rozpaczliwie potrzebującym pomocy Sudańczykom pomagają m.in. salezjanki. Amerykański magazyn „National Catholic Reporter” zamieścił 28 czerwca rozmowę z jedną z nich – Polką Teresą Roszkowską.
Polska misjonarka ze Zgromadzenia Sióstr św. Jana Bosko tak wspomina ten najbardziej dramatyczny okres ze swej 44-letniej działalności w Sudanie, obecnie na przedmieściach stolicy. „24 czerwca chyba najbardziej czułyśmy [ona i 3 inne siostry] niepokój, strach i brak jakiegokolwiek bezpieczeństwa. Rozpoczęło się ciężkie ostrzeliwanie, a huk był tak wielki, że nie mogłyśmy usłyszeć tego, co do siebie mówimy. Pobiegłyśmy do kaplicy, aby tam szukać jakiegoś schronienia, ale w tej samej chwili zaczęły do nas przybywać duże grupy przestraszanych ludzi, wielu z nich rannych. Pobiegłam otworzyć im bramę szkoły (do połowy kwietnia siostry prowadziły szkolę dla 840 dzieci) i wydało mi się, że to już chyba koniec świata. (…) Mamy tu długie przerwy w dostawie prądu. Nie działa też telekomunikacja. W połowie czerwca walki wzmogły się jeszcze bardziej” – powiedziała zakonnica.
Z kolei Jean-Nicolas Armstrong Dangelser z organizacji „Lekarze bez Granice” (Médecins Sans Frontières) oznajmił, iż „sprowadzane na obszary objęte walkami środki medyczne i żywność są często rozkradane przez różne bandy. Nasz skład z lekarstwami w Chartumie też został zaatakowany. Zrabowano lekarstwa. Przestały funkcjonować lodówki, co zniszczyło cały nasz system dostarczania leków”. W tej sytuacji salezjanki postanowiły ratować ludzi tym, co miały w szkolnej infirmerii: środkami antyseptycznymi i antybiotykami.
W relacji s. Roszkowskiej najbardziej ujmujące są jej refleksje o powołaniu misyjnym oraz jej pokładana w Bogu nadzieja na „lepsze jutro”. „Prawdziwa i głęboka miłość do tych ludzi, do których posłał mnie Bóg, dodaje mi nowych sił w tym, co czynię. Będąc z nimi czuję, że wszystkie te ich problemy i cierpienia stały się moimi. Kiedy płaczę, to płaczę razem z nimi” – wyznała polska misjonarka.
Jednocześnie zwróciła uwagę, że „w całym tym niszczeniu domostw, strzelaniu do niewinnych ludzi i ich zabijaniu, w tym poczuciu niepewności towarzyszy nam jednak jakiś optymizm”. Przyznała, że „trudno sobie wyobrazić, co oni [przywódcy band - KAI] planują na przyszłość, ale niekiedy zapada «jakby cisza» (jak w Apokalipsie 8,1) i wówczas modlimy się, mając nadzieję, że Bóg dotknie kamiennych serc tych ludzi i zmieni je tak, że zakończy się ta bezsensowna wojna” – podsumowała swoją opowieść polska misjonarka.
Na ziemiach polskich zakorzenił się na dobre dopiero w XIX stuleciu.
Watykan uznał cud potrzebny do kanonizacji Pier Giorgio Frassatiego.
Ważną tradycją okresu adwentowo-świątecznego w Niemczech są też jarmarki bożonarodzeniowe.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).