Nie szata zdobi człowieka, ale...
Koniec pierwszej dekady maja, po chłodach robi się w końcu cieplej.... Pandemii COVID-19 dzień... Kto by to liczył, skoro 5 maja WHO oficjalnie ogłosiła, że to już koniec? Przynajmniej jako zagrożenia ogólnoświatowego. Znaczenie tego nijakie, bo od kilkunastu miesięcy tematem numer jeden stała się dla nas wojna na Ukrainie, wraz z którą obostrzenia epidemiczne w Polsce i tak były już ledwo zauważalne. Są oczywiście i tacy, którzy dalej próbują nas tym wirusem straszyć, no ale... Media w ostatnich dniach zajęte między innymi dyskusją wywołaną śmiercią Kamila, ośmiolatka zakatowanego przez konkubina matki. Oby to nieszczęście nie spowodowało, że w kontroli nad rodzinami pójdziemy drogą zachodnich Jugendtamtów. Ale ja chciałbym zauważyć dziś inny, w sumie mało istotny, choć budzący olbrzymie emocje temat.
Bitewny kurz jeszcze nie do końca opadł, ale jest już spokojniej. Jak zwykle poszło o sprawę trzeciorzędną. Ktoś zaproponował, by katoliczki w maju uczciły Maryję chodzeniem w sukienkach albo spódnicach. Oj, ryzykantki! Nie wiedziały, że temat budzi ogromne emocje? To wiem nawet ja. Nie tylko pamiętam emocje swoich koleżanek w młodości. Przekonałem się jak ważną dla wielu kobiet jest kwestia stroju, gdy ośmieliłem się poruszyć ten temat na lekcji religii w klasie samych dziewczyn. Nie, nie chodziło o to, jak one się ubierały! Taki odważny bym nie był (nie musiałem, bo ubierały się moim zdaniem całkiem normalnie). Poradziłem im tylko, by swoich facetów nie zmuszały do ubierania się według własnych gustów; bo oni też mają gust, tylko inny. Ojej! Jak się na mnie oburzyły! Nigdy żaden temat – łącznie z aborcją – nie wywołał u młodych pań tylu emocji. Dowiedziałem się, że się nie znam, że faceci gustu nie mają, że jak by one ich nie ubierały, to oni by wyglądali jak łachudry itd. itp… Choć pyskaty jestem i miałem przewagę jaką daje stanie za katedrą, tym razem mnie pokonały. Nie dziwię się więc dziś gwałtowności reakcji na propozycję, by czcić Maryję sukienką/spódnicą. Nie dziwię, ale zupełnie jej nie rozumiem. No bo różne czelendże (tak, wiem, challenge) przecież ludzie wymyślają. Nie chce kobieta w tym uczestniczyć – nikt nie zmusza. A jak ktoś pomyśli, że skoro pojawiła się w spodniach, to nie czci Maryi? Trudno, niech sobie myśli…
Zwróciłbym jednak przy okazji uwagę, że to, jak się ktoś ubiera… no, może szerzej: jak się nosi, to jednak dość istotny temat… Parę lat wcześniej, inna szkoła, dziewczyna bodaj w siódmej klasie. Wysoka, wyglądająca na kilka lat starszą. Zaczęła nosić krótkie mini. Nie pamiętam jak do tego doszło, ale zanim jeszcze zaczęła się lekcja oburzona przedstawiła swój problem: oglądają się za nią na ulicy starsi faceci. Czy nie wolno się jej ubierać jak chce? To przecież jej sprawa! W swojej dziecięcej w sumie jeszcze niewinności nie czuła w czym rzecz. Dla niej to, co na siebie wkładała, było strojem przebojowej, niezakompleksionej dziewczyny, której nikt nie będzie dyktował jak ma się ubierać. No tak... Starałem się jakoś delikatnie i wytłumaczyć nie dałem rady. Nie chciałem użyć jedynego argumentu, który może by i ją przekonał, ale na pewno do żywego ubódł: po takim stylu ubierania się kierowcy rozpoznają, że stojąca przy drodze dziewczyna to nie autostopowiczka…
No właśnie: nie trzeba mundurków. I bez nich każdy styl ubierania się jest, wskutek kulturowych uwarunkowań, swoistym sygnałem wysyłanym otoczeniu. Czy tego chcemy czy nie. To dlatego inaczej ubieramy się na spotkanie biznesowe, inaczej na niezobowiązujące spotkanie z przyjaciółmi. I dlatego nieodpowiednie do sytuacji ubranie się bywa – nieraz słusznie – odbierane jako lekceważenie.
Jest jednak coś jeszcze ważniejszego niż to, jak nasz strój odbierają inni. To jak się nosimy (fryzura, ewentualnie makijaż), jak się ubieramy, w jakich kolorach, o ile mamy oczywiście wybór, jest też emanacją naszego wnętrza; wyrazem tego co się w nas dzieje. „To jest modne”? Tak, ale to, że takiej a nie innej modzie ulegam też coś mówi o mnie samym. To moje „noszenie się” jest moja wizytówką. Tym, co chcę pokazać innym. Pokazuję: „jestem sportowcem”, „dbam o swój wygląd”, „mam wszystko w nosie” „buntuję się”…. I wiele, wiele innych. Te sygnały są zmienne w czasie: kiedyś wyrazem buntu były długie włosy, potem dredy albo... wystrzyżenie na łyso; przy tym u jednych i drugich bunt wyrażał się nieco inaczej… Podobnie gdy chodzi o ubieranie się na czarno czy czarny makijaż: wiem, pamiętam, wyśmiewano takie interpretacje, ale w pewnych kontekstach to naprawdę jest ważny, wysyłany otoczeniu sygnał. I podobnie z tymi kieckami. Nie ma może znaczenia, czy pięćdziesięcioletnia, mająca czworo dzieci kobieta, chodzi w spodniach czy spódnicy. Zwłaszcza kiedy potrafi założyć i jedno i drugie. Ale kiedy dorastająca nastolatka rękami i nogami broni się przed założenia sukienki, faktycznie może to być objaw poważniejszego niż kwestia mody problemu. Problemu braku akceptacji siebie samej jako kobiety.
Tak, noszenie się nie zawsze jest tylko wyrazem tego co się w duszy dzieje. Zgadzam się. Przekornie zauważę jednak, że czasem jest gorzej: strój, to, jak kto się nosi, jest często wyrazem tego, w jakim kierunku chcąc nie chcąc ten ktoś będzie zmierzał. Będzie zmierzał, bo nasiąkając takim a nie innym stylem, taki a nie inny kierunek obierze; te a nie inne klimaty staną się klimatami mu bliskimi. To chyba zresztą najrzadziej dostrzegana w kwestii ubierania się sprawa: strój, moda, naprawdę może wychowywać (czytaj: często demoralizować).
Nie bądźmy więc naiwni jak owa siódmoklasistka: mój strój naprawdę świadczy o mnie, naprawdę jest wysyłanym otoczeniu sygnałem. I naprawdę może też oddziaływać na wnętrze człowieka. A swoją drogą, skoro już rzecz zaczęła się od kiecek…
Trochę szkoda, że mężczyźni dziś chodzą tylko w spodniach, prawda? Jakaś dyskryminacja chyba. Jako człowiek, który sporo nachodził się w liturgicznej albie wiem, że stroje „sukienkowate” mogą być całkiem wygodne. I pozwalają nieraz łatwiej niż inne ukryć mankamenty urody. No, nie dali sobie takich strojów odebrać księża i zakonnicy. Ale my, świeccy? Tylko te garnitury, ewentualnie swetry. Tuniki, togi, sukmany, chałaty, żupany, kontusze… Ech, to były czasy :)
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wychowanie seksualne zgodnie z Konstytucją pozostaje w kompetencjach rodziców, a nie państwa”
Synodalność to sposób bycia i działania, promujący udział wszystkich we wspólnej misji edukacyjnej.
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.