Biednego tak bieda nie razi, gdy inni wokół mają tyle samo. Ale czy to dobry pomysł na likwidację ubóstwa?
Chrońmy przyrodę – słyszymy często. Moim zdaniem słuszne to wezwanie: trzeba dbać i korzystać z umiarem, bo jak zniszczymy nie będziemy mieć ani my, ani nasze dzieci. Chrońmy klimat – słyszymy też w ostatnich latach jeszcze częściej. I tu już popadam w lekką konsternację: jak chronić stałość czegoś, co z natury jest zmienne? Nie neguję, że emisja CO2 przyczynia się do powstania efektu cieplarnianego, ale czy to jedyny powód, dla którego na Ziemi robi się cieplej? Czy chcąc go stabilizować nie porywamy się z motyką na słońce?
Nie zamierzam polemizować z naukowcami. Sęk w tym, że ocieplenie klimatu stało się w ostatnich latach elementem działań ekonomiczno-politycznych. Zwłaszcza w Unii Europejskiej, która postanowiła pójść w awangardzie działań mających powstrzymać zmiany klimatyczne. Chce w ten sposób – oficjalnie – zachęcić innych do podobnych działań. Brzmi szlachetnie: Europa, (jak zwykle hahaha) uczy resztę świata. Ale czy to ma sens? Czy nie za wiele mamy za to uczenie innych zapłacić?
Piszę o zachęcie i uczeniu, bo nawet jeśli Unia mocno emisję CO2 ograniczy, to i tak niewiele to da. Reszta świata produkuje dwutlenku węgla znacznie więcej ( o naturalnym CO2 nawet nie wspominam). Co więcej, ta reszta świata doskonale zdaje sobie sprawę z europejskiej obłudy. Przecież wiadomo, że dla tego, by na papierze wyglądało dobrze, niektóre europejskie kraje przeniosły co bardziej wpływającą na emisję CO2 produkcję do innych krajów. Na takie gadki o dobrym przykładzie nikt więc, prócz „opinii publicznej” się nie nabierze. Skoro jednak politycy Unii chcą nawijać makaron na uszy własnym obywatelom, to na kilometry śmierdzi to jakimś szwindlem, nie tak? O co więc tak naprawdę chodzi?
Odpowiedzi na to pytanie należy szukać w innym pytaniu, jakie należałoby w ty kontekście zadać: kto za to zapłaci. Oczywiście nie Unia Europejska, nie poszczególne państwa, bo one mają tylko tyle, ile zabiorą obywatelom. To oni zapłacą. I już płacą. Widać to od pewnego czasu na stacjach benzynowych, a niebawem odczujemy to też w rachunkach za prąd i gaz. Jeśli zaś plany europejskich urzędników będą dalej wprowadzane w życie, z czasem będzie coraz drożej. O ile jednak bogaci zauważą tylko, że przychody na ich koncie narastają wolniej, to biedni będą musieli zacisnąć pasa. Bo na (don kichotowską ) walkę z ociepleniem klimatu będą musieli przeznaczyć większy procent swoich niewielkich dochodów. I to już powinien być mocny powód do niepokoju dla każdego, komu leży na sercu dobro zwykłych, szarych obywateli. Bo musi niepokoić, że w imię (rzekomego) dobra całej ludzkości wielu konkretnych ludzi straci dostęp do dóbr, z których dotąd mogli korzystać. Trzeba powiedzieć jasno: takie metody walki o ochronę klimatu nieuchronnie doprowadzą do powiększenia społecznych podziałów i do nowych społecznych wykluczeń. A to już poważny problem moralny.
Żeby nie być gołosłownym drobny przykład: dążenie do wyeliminowania samochodów spalinowych i zastąpienia ich elektrycznymi. Pomijam odpowiedzialność planowania czegoś takiego w kontekście dzisiejszych braków na rynku produkcji energii elektrycznej, czasochłonności wprowadzenia infrastruktury umożliwiającej ładowanie takich samochodów i braku technologii pozwalającej na ich szybkie ładowanie, co pewnie uniemożliwi korzystanie z nich do podróży dalszych niż na piknik za miasto... Ale za samochód elektryczny trzeba dziś zapłacić znacznie więcej niż za spalinowy prawda? Nie łudziłbym się, że z czasem stanieją. Najwyżej będą relatywnie – w stosunku do naszych zarobków – tańsze. Gdy zakaże się używania spalinowych – a mówi się że nastąpi to już za kilkanaście lat – kto będzie mógł z nich korzystać? Bogatych będzie stać. W razie potrzeby dalszej podróży skorzystają z szybkich pociągów czy prywatnych samolotów. Oczywiście w tym drugim wypadku napędzanych benzyną (patrz kolejki prywatnych samolotów na szczyt klimatyczny w Glasgow). A biedniejsi?
Chodzi więc o wykluczenie. O pogłębienie przepaści między bogaczami a biednymi. Trudno tego nie zauważyć. Mimo to urzędnicy unijni w tym kierunku prą. Pewnie dlatego, że nie zależą od wyborców, ale układów i układzików. Ale to może się zmienić. Dlaczego więc ryzykują?
Widzę trzy powody. Pierwszy, najbardziej oczywisty: na zmianach technologicznych ktoś zarobi. A przy okazji zarobić może też urzędnik. Tak, jestem paskuda, nie należy wysuwać pod adresem bliźnich takich insynuacji, ale tak się jakoś zawsze składa, że jak nie wiadomo o co chodzi, to zazwyczaj chodzi o pieniądze. Jeśli więc tym razem nie chodzi o pieniądze, ale dobro ludzkości, to zwracam honor. Ale jakoś nie chce mi się w to wierzyć (zwłaszcza gdy dziś patrzę na rozgrywki na polu szczepionkowym).
Drugi powód to fakt, że spora część bogatych zadowolona ze swego stanu posiadania jest dopiero wtedy, gdy innych nie stać na zdecydowaną większość tego, z czego korzystać mogą oni. Bo czują się przez to lepsi, bo ich stać, a innych nie. Nie, nie zmyślam. Proszę przypomnieć sobie niektóre komentarze po wprowadzeniu 500+. Że teraz w restauracjach pojawia się motłoch a na deptakach – patologia. A powód trzeci? Ano kredyty. Należę akurat do ludzi, którzy mają zasadę, że jak mnie nie stać, to trudno. Wielu jednak ma inną: jak mnie nie stać, to się zadłużę, byle tylko mieć. A jak dług jest odpowiednio wysoki, to nie bardzo można wybrzydzać na warunki pracy, prawda? Zwłaszcza gdy o dobrze płatną pracę nie tak łatwo...
Póki co państwa różnymi regulacjami przeciwdziałają „dyktatowi bogaczy”. Tyle że już dziś w Unii Europejskiej widać dążenie do tego, by państwa nic nie znaczyły; by nie liczyły się demokratycznie wybrane władze, ale „europejska nomenklatura”. Zresztą... Praktyki neokolonialne w dzisiejszym świecie to normalka. Kiedy zagrożone są interesy ważnych tego świata, można zawsze w biedniejszym kraju wywołać jakąś rewolucję czy wojnę domową, by potem jej zwycięzca odwdzięczył się koncesjami, nie tak? A przy okazji można sprzedać na te wojny mnóstwo uzbrojenia...
Nie jestem przeciwnikiem chronienia środowiska i rozsądnego zeń korzystania. Generalnie zgadzam się, że zasoby przyrody są ważniejsze niż zysk tego czy innego przedsiębiorcy czy grupy inwestorów. Chciałbym jednak – zwłaszcza gdy chodzi o zaangażowanie się w tę kwestię mojego Kościoła – by zauważyć nie tylko problemy związane z nadmierną eksploatacją środowiska, ale też problemy, jakie będzie generować jego ochrona. Trzeba zwłaszcza dobrze wyważyć kwestię ile zyska „ludzkość”, a ile stracą konkretne, liczne grupy ludzi. Bo, nie kwestionując prawdy, że na pierwszym miejscu jest Bóg, to chyba jednak człowiek jest drogą Kościoła, prawda? Nie klimat.
aktualna ocena | |
głosujących | |
Ocena |
bardzo słabe |
słabe |
średnie |
dobre |
super |
Wraz z zakorzenianiem się praktyki synodalności w Kościele w Polsce - nadziei będzie przybywać.