Siądź spokojnie i posłuchaj Bożego milczenia. Nic nie „usłyszysz”: nie szkodzi. Przynajmniej uchronisz się od wszelkich prób oszukiwania własnej duszy i wmawiania sobie na siłę, że coś jednak „słyszysz”.
Był rok 1964. Waszych rodziców mogło jeszcze nie być na świecie, a ja właśnie wstępowałam do klasztoru. Serce mi się do niego wyrywało, ale jednocześnie wyjazd z domu był jak amputacja; i w tej udręce, chociaż wiedziałam dobrze, co mam robić, zażądałam od Pana Boga znaku. Upewnienia jeszcze raz; ale to już, na zawołanie, na moje rozkazanie. No więc otwieram Pismo Święte, kładę palec na jakimś wersecie, że to będzie właśnie ten – i pod palcem znajduję: "Pokolenie złe i przewrotne znaku szuka…" (Mt 12,39). Aha.
Pan mi powiedział, co sobie o mnie myśli. Zapamiętałam.
Zaraz: jak to, „powiedział”? To ja zinterpretowałam fakt, że akurat po postawieniu takiego pytania znalazłam taki właśnie tekst biblijny, jakby odpowiedź. I do dziś sądzę, że zinterpretowałam słusznie. Rzeczywistość była taka, że drogowskazów było już wystarczająco dużo, i teraz nie był potrzebny żaden następny (znak nie będzie mu dany… Mk 8,12). Należało po prostu działać, zgodnie z otrzymaną już wiedzą, ufając łasce. Ale nawet jeśli zinterpretowałam słusznie, pozostaje faktem, że Bóg jest niewidzialny i wszelkie nasze kontakty z Nim możemy opisywać tylko słowami wziętymi z ludzkiej rzeczywistości, a dlatego mającymi w zastosowaniu do Niego wartość metafory, przenośni. Powiedział: dał do zrozumienia, naprowadził moją myśl, ale przecież nie odezwał się głosem, który by można było nagrać. W jakimś więc stopniu pozostawił sprawę mojej interpretacji, mojemu wyborowi. Taki sposób porozumiewania się jest dla nas trudny i wymaga wielkiej ostrożności: żeby każdej swojej myśli nie przypisywać od razu Bogu, bo to zawsze nam grozi; ani nie dopatrywać się w każdym zdarzeniu Bożego potwierdzenia swojej racji, bo to się nieraz kończy tragicznie.
Widziałam kiedyś film, którego akcja rozgrywała się w starożytnym Rzymie; i od pierwszej chwili było widać, że producenci są oszczędni i że ten Rzym zbudowali sobie z dykty. Tu i tam się wypaczał, tu i tam plansze nie całkiem pasowały… No dobrze: kto chciał, mógł oglądać tę namiastkę przez parę godzin w ramach rozrywki; ale nasz kontakt z Bogiem to nie rozrywka, tylko istota naszego życia, i tu nie miejsce na zapychanie sobie świadomości namiastkami. A namiastkami właśnie zalewa nas i język, którego używamy, i wyobraźnia, wsparta miłością własną. „Pan mi powiedział…” Ale – Chmura z Taboru to żadna krewna moich prywatnych mgiełek.
Powiedzmy jasno: Bóg potrafi przekazać nam treści, które przekazać chce, a które znajdujemy w swoich myślach w chwili radosnego zrozumienia; ale będąc absolutnie suwerenny, robi to wtedy, kiedy On sam chce, a wcale niekoniecznie na nasze żądanie. Robi to wtedy, kiedy w swojej mądrości i miłości, większej niż nasza, widzi, że to nam właśnie jest potrzebne. Czyli nie przez cały czas. Nawet zwykła kotka nie karmi swoich kociąt przez całą dobę; a z upływem tygodni coraz rzadziej. A w nas wszystkich jest takie duchowe łakomstwo: chcielibyśmy, żeby Bóg wciąż do nas „mówił”, żeby nas zalewał swoją radością. I jeśli tej radości odczuwalnej nie ma, szukamy wszelkich możliwych przyczyn: kto tu zawinił, i że widać nie wysilamy się dość mocno, żeby „usłyszeć”, i jak to zrobić, żeby się wysilić, i tak dalej. Tylko nie chcemy uwierzyć, że właśnie to jest w planie Bożym: milczenie. Są takie szkoły duchowości, które wprowadzają swoich adeptów w stan wręcz histerycznego napięcia, nawet rozpaczy i wyrzutów sumienia, zamiast im powiedzieć: Siądź spokojnie i posłuchaj Bożego milczenia. Nic nie „usłyszysz”: nie szkodzi. Przynajmniej uchronisz się od wszelkich prób oszukiwania własnej duszy i wmawiania sobie na siłę, że coś jednak „słyszysz”. Nie będziesz spędzać życia w takim Rzymie z dykty, tylko w tym świecie, który Bóg naprawdę dla ciebie stworzył.
Zastrzegam z góry: mówię tu nie o jakiejś wielkiej mistyce dla wybranych, tylko o normalnym rozwoju życia modlitwy, dostępnym każdemu, kto nie upiera się trwać zawsze w jego pierwszej fazie, ale pozostawia inicjatywę i przewodnictwo Bogu. Zostało nam wyraźnie powiedziane: "Synu, jeśli masz zamiar służyć Panu, przygotuj duszę swą na doświadczenie" (Syr 2,1). Od paru tysięcy lat ci, którzy Bogu zaufali, przyjmują to doświadczenie z wdzięcznością i poddają się mu, wierząc, że Bóg wie, dokąd ich prowadzi. To wcale nie jest przyjemne. Zalew radości to dobre na początek, ale po jakimś czasie człowiek zdaje sobie sprawę, że ten zalew minął, a on sam jest jak jabłko w pół drogi między kwiatem a dojrzałością. Takie stadium pośrednie jest oczywiście konieczne, bez niego nie będzie nigdy dojrzałości – ale jak to wygląda! Opadły różowe płatki, a w ich miejscu jest coś twardego, zielonego i kwaśnego: ani to ładne, ani słodkie. Człowiek w tym stadium potrafi tylko mówić:
Jeśli nie może chwalić Cię moja siła, niech słabość chwali.
Franciszek zrezygnował z publikacji adhortacji posynodalnej.
Jako dewizę biskupiego posługiwania przyjął słowa „Ex hominibus, pro hominibus” (Z ludu i dla ludu).